środa, 29 kwietnia 2015

Poznać Halę Stulecia

Hala Stulecia to jedna z największych atrakcji Wrocławia. Powstała w 1913 roku z okazji Wystawy Stulecia. W 1962 została wpisana do rejestru zabytków, w 2006 na listę UNESCO. W 2012 roku udostępniono ją do zwiedzania. W tym kalendarium brakuje jeszcze jednej daty: kiedy ludzie się o tym dowiedzą?
Żyrafy z wrocławskiego ZOO na tle Hali Stulecia
W kilku spośród sal przylegających do hali zorganizowano niewielkie muzeum, które otrzymało chlubną nazwę Centrum Poznawcze. Mimo że jego powierzchnia nie jest większa niż wybieg dla świń rzecznych w sąsiednim ogrodzie zoologicznym (o którym więcej tutaj), to potrafi zająć odwiedzającego na dobre kilkadziesiąt minut. Mamy tam okazję zobaczyć film dotyczący budowy Hali Stulecia, przyjrzeć się starym zdjęciom w wersji 3D, przejrzeć gazety sprzed stu lat, czy wreszcie przyjrzeć się zdigitalizowanym makietom i mapom Wrocławia z różnych okresów historycznych.

W jednym z kącików czekają na nas telefony, po których podniesieniu usłyszymy relacje osób związanych z Halą Stulecia lub rozmaite utwory muzyczne. Młodszym przybyszom spodoba się zapewne tworzenie trójwymiarowych modeli za pomocą kartki papieru i ekranu, a także nauka "Marsza Weselnego" Feliksa Mendelssohna. Po zwiedzeniu muzeum czeka nas natomiast wizyta na trybunach Hali Stulecia, co jest okazją do przyjrzenia się jej bez tłumu kibiców sportowych lub melomanów.

Centrum Poznawcze posiada jednak pewien poważny mankament - nie jest wypromowane. Na oficjalnej stronie miasta Wrocławia, w zakładce "atrakcje turystyczne" znajdziemy wyłącznie notkę o istnieniu hali (czego nie trudno się domyślić). Nieco przydługawy artykuł wyświetlający się po kliknięciu w tęże notkę zawiera co prawda informację na temat udostępnienia obiektu do zwiedzania, ale niezbyt rozbudowaną i umieszczoną dopiero na jego końcu, w miejscu, do którego nie dotrze 9 na 10 czytelników.

Podobnie sytuacja wygląda w świecie realnym - możemy przejechać cały Wrocław wzdłuż i wszerz, a jedyne co zobaczymy to znaki nakierowujące na "Halę Stulecia". Dopiero gdy zaparkujemy na parkingu obok obiektu, a następnie podejdziemy do zamkniętych (!) drzwi muzeum, naszym oczom ukaże się plakacik informujący o istnieniu ekspozycji.

Władzom Wrocławia należą się mimo to oklaski za udostępnienie zwiedzania tak interesującego budynku, jakim jest Hala Stulecia. Miejmy nadzieję, że takich pomysłów pojawi się znacznie więcej w innych częściach Polski, na przykład w niereformowalnych Katowicach...

Zobacz też:
1. Czasem warto zostać w kinie na napisach

sobota, 25 kwietnia 2015

Tragiczna ekspedycja w Australii

W sierpniu 1860 roku z Melbourne wyruszyła ekspedycja dowodzona przez Roberta Burke'a (na zdjęciu po lewej) i Williama Willsa (po prawej). Ich celem było przebycie całej Australii od wybrzeża południowego do Zatoki Karpentaria na północy. Wówczas nikt jeszcze nie spodziewał się, jak tragiczna okaże się ta wyprawa dla grupy niedoświadczonych odkrywców i jak duży wkład w tą tragedię będzie miał zwykły zbieg okoliczności.

Tracks of McKinlay and Party Across Australia 0042, R. O'Hara BurkeTracks of McKinlay and Party Across Australia 0050, William John Wills  
Wszystko zaczęło się w lipcu 1859 roku, kiedy to rząd Australii Południowej wyznaczył nagrodę dla pierwszej osoby, która przebędzie drogę z południa na północ. Na pierwszych ochotników nie trzeba było długo czekać. Wszak dla zwycięzcy przygotowano 2 000 funtów, czyli prawie milion dzisiejszych złotych.

Wyprawa Burke'a układała się początkowo bardzo dobrze. Wprawdzie dotarłszy do Menindee musiał zwolnić część towarzyszy ze względu na spory pomiędzy nimi, lecz eksploratorzy posuwali się w dobrym tempie na północ. Wtedy jednak Burke dowiedział się o konkurencyjnej wyprawie, podążającej z Adelaide w kierunku miasta Darwin, a dowodzonej przez Johna Stuarta. W tym momencie rozpoczynał się więc wyścig, a Burke i Wills nie mogli być pewni sukcesu. Uznali więc, że podzielą grupę na kilka oddziałów, z których pierwszy, złożony z dziewięciu osób, pospieszy razem z nimi w kierunku Cooper Creek. Jak się później okazało, pośpiech ten był dla badaczy zgubny.

Nicholas Chevalier - Memorandum of the Start of the Exploring Expedition, 1860
Ekspedycja wyrusza na północ.
W Cooper Creek dowódcy wyprawy pozostawili w obozie Williama Brahe'a wraz z kilkoma innymi towarzyszami i większością zapasów, a sami wyruszyli w kierunku Zatoki Karpentaria z Charlesem Grayem i Johnem Kingiem. Problem w tym, że ekspedycja była dopiero w połowie swej drogi, a do wybrzeża zostało jej kilkaset kilometrów.

Gdy odkrywcy osiągnęli swój cel i dotarli do wybrzeży Zatoki Carpentaria nie było jednak triumfalnych gestów, nie było kąpieli w morskiej wodzie i obserwacji czystego nieba. Na przeszkodzie stanęły im bowiem gęste lasy namorzynowe, niemożliwe wręcz do przebycia dla zmęczonego kilkumiesięczną wędrówką podróżnika. Czterej panowie rozpoczęli więc odwrót w kierunku Cooper Creek.

Tam czekało na nich rozczarowanie. Obóz był już opuszczony. Jak się później okazało, przekonany o śmierci swoich przełożonych Brahe, zarządził odwrót zaledwie dziewięć godzin przed przybyciem Willsa i Burke'a! Co gorsza, nieświadomi bliskości towarzysza wyprawy, obaj zarządzili podróż w kierunku Adelaide, oddalonej o ok. 250 kilometrów. Po drodze zgubili się na pustyni. Tymczasem do Cooper Creek przybył człowiek Drahe'a, który miał się przekonać, czy przypadkiem dowódcy nie wrócili. Zastał pusty obóz, więc założył, że nie, podczas gdy Burke tkwił zagubiony zaledwie kilkanaście mil dalej.
George Lambert - Burke and Wills on the Way to Mount Hopeless, 1907
Burke i Wills na drodze w kierunku Adelaide.
Ostatecznie z czwórki wędrowców przeżył tylko King, otoczony opieką przez Aborygenów i odnaleziony po kilku miesiącach przez jedną z kilku ekspedycji poszukiwawczych. Wyścig o 2 000 funtów wygrał natomiast Stuart, który dotarł do Darwin siedem miesięcy po kapitulacji Burke'a i Willsa w lasach namorzynowych Zatoki Karpentaria.

Wrocławskie ZOO: pozytywne zaskoczenie i sporo goryczy

Wrocławski ogród zoologiczny jest jednym z najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych w Polsce. Jego wiek jeszcze do niedawna rzucał się niestety w oczy. Kilka lat temu wydawało się bowiem, że podczas gdy wszystkie obiekty tego typu przechodzą stopniową modernizację i ulepszają warunki życia swoich mieszkańców, we Wrocławiu mamy do czynienia z czymś w rodzaju stagnacji. W ostatnich latach mieliśmy jednak okazję oglądać znaczny skok wizerunkowy wrocławskiego zoo, którego apogeum było otwarcie ogromnego afrykarium jesienią ubiegłego roku.
Basen fok kotików, w tle afrykarium od strony zachodniej.
Trzeba przyznać, że władze ogrodu odwaliły kawał dobrej roboty. Bryła afrykarium jest widoczna z daleka i robi wielkie wrażenie. We wnętrzu umieszczono kilka basenów o imponujących kształtach, podzielonych na strefy odpowiadające różnym częściom Afryki. Wędrując pośród nich spotkać można szereg niespotykanych w Polsce (zarówno na wolności, jak i w niewoli) zwierząt, takich jak pingwiny, manaty, czy rekiny. W budynku przebywają również ssaki zgoła lądowe, na przykład hipopotamy, i ptaki latające.
Ptaki w strefie Afryki Wschodniej.
Pozytywnie zmieniły się również inne fragmenty ogrodu zoologicznego. Godziwych warunków doczekały się między innymi lemury, niedźwiedzie, nosorożce, czy tygrysy, a do nowych wybiegów sprowadzono okazy nieco egzotyczne, takie jak okapi i świnie rzeczne. W pobliżu zabytkowego budynku terrarium powstał obiekt o nazwie odrarium, prezentujący faunę i florę poszczególnych części Odry.

Opowiadając o wrocławskim zoo trzeba jednak wspomnieć, że pod pewnymi względami wciąż pozostaje w tyle za innymi ogrodami zoologicznymi, a niektóre zmiany budzą mieszane odczucia. Pierwszym mankamentem jest fakt, że mimo stopniowej modernizacji, wiele gatunków wciąż żyje w niesprzyjających warunkach. Mowa tu między innymi o lwach, mieszkańcach terrarium, czy większości spośród naczelnych. Poza tym, decyzja o przeniesieniu części z nich do nowego afrykarium jest według mnie błędna. Bądź co bądź, hipopotamy, czy ibisy stale przebywają teraz w szczelnym zamknięciu, bez dostępu do naturalnego powietrza czy świeżej trawy. Trudno więc rozstrzygnąć, czy w wielkim budynku ich los uległ poprawie.
Hipopotamy przebywające w afrykrium.
Kolejną kwestią dyskusyjną są ceny obowiązujące w zoo. Nie chodzi tu wcale o koszt wstępu do ogrodu, wynoszący 40 złotych - utrzymanie tak dużej liczby zwierząt z pewnością kosztuje. Jednak już po odejściu od kasy, mamy okazję zapłacić kilka "opłat bonusowych". A mianowicie, zaraz po przejściu przez barierki wiodące do ogrodu, stajemy przed... automatem z mapkami zoo za trzy złote. Później natykamy się na 400-mililitrowe butelki z sokiem po 6 złotych za sztukę. Należy jeszcze wspomnieć o parkingu, za postój na którym zapłacimy średnio 4 zł od godziny. Sprawia to, że wizyta we wrocławskim zoo może spowodować u co liczniejszych rodzin poważny kryzys finansowy...
Podsumowując, wrocławski ogród zoologiczny przeszedł w ostatnich latach duże reformy. Nakład pracy włożonej w modernizację i budowę nowych obiektów okazał się jednak niewystarczający, aby móc mówić o obiekcie w samych pozytywach.

środa, 22 kwietnia 2015

Niesforna Huang He

Huang He, czyli Żółta Rzeka, jest jedną z najdłuższych w Chinach i w Azji. Co prawda ustępuje Jangcy zarówno w długości, jak i powierzchni dorzecza, lecz historia pokazała, że wiąże się z nią znacznie bardziej niszczycielska siła, niż z jakąkolwiek inną rzeką na świecie.

Huang He nie bez powodu nazywana jest żółtą. Mniej więcej w połowie swojego biegu przepływa bowiem przez lessową, suchą Wyżynę Ordos, z której pobiera mnóstwo drobnego materiału skalnego. Dlatego gdy wraca na bardziej zaludnione obszary, jest już bardzo zamulona, a jej barwa przypomina żółtą. I dlatego też podczas wylewów na obszar doliny nanosi mnóstwo osadów, co użyźnia tamtejszą ziemię i sprzyja rolnictwu.

HukouWaterfall3
Wodospady Hukou w prowincji Shanxi

W czym zatem tkwi problem? Otóż ze względu na swoje zamulenie Huang He bardzo często zmienia swój bieg. Jest to skutkiem nadmiernego osadzania materiału we względnie płytkiej dolinie, co blokuje rzece drogę w taki sposób, że musi sobie poszukać nowej. Niebezpieczne jest już samo podcinanie brzegów - w ten sposób domy jeszcze do niedawna położone z dali od wody, mogą się rychło znaleźć pod nią. Znacznie gorsze są jednak zmiany nagłe i - co za tym idzie - niespodziewane...

Takie zmiany zdarzają się plus minus raz, dwa razy na sto lat. Za każdym razem pociągają jednak mnóstwo ofiar. Ich zasięg jest naprawdę ogromny. Podobno były takie okresy, w którym wody Huang He docierały aż do rzeki Jangcy i razem z nią uchodziły do Morza Żółtego! Jeden z ostatnich przypadków zmiany biegu rzeki miał miejsce w 1931 r. i spowodował śmierć przeszło 3 milionów ludzi. To tak jakby z powierzchni ziemi zniknęła cała populacja aglomeracji warszawskiej! Biorąc pod uwagę gęstość zaludnienia Niziny Chińskiej, taka liczba ofiar jest jednak jak najbardziej uzasadniona.

Jak się okazuje, siła Huang He znalazła również zastosowanie podczas działań militarnych. Mowa o roku 1938, kiedy to Japończycy w niebywałym tempie zdobywali ogromne połacie Chin. Ze względu na krytyczną sytuację przywódca obrońców, Czang Kaj-szek, postanowił wywołać sztuczną powódź na Żółtej Rzece w celu zatrzymania japońskiej ofensywy. Poddani mu żołnierze zatamowali odpływy Huang He, co doprowadziło do jej wystąpienia z brzegów. Japończycy zostali zatrzymani, lecz Czang Kaj-szek okupił ten sukces olbrzymim kosztem - rzeka zabrała kilkaset tysięcy cywilów.

1938 June Yellow River
Powódź z 1938 roku.
Żółta Rzeka jest więc jednocześnie wielkim dobroczyńcą mieszkańców Niziny Chińskiej i zarazem ich wielkim prześladowcą. Pozwala Chińczykom uzyskać urodzajne plony i zapewnia im dostęp do wody i żywności. Jest jednak tylko kwestią czasu, kiedy upomni się o spłatę rachunku.

sobota, 18 kwietnia 2015

Sport sto lat temu: kłopoty z maratonem

Sport sto lat temu miał zupełnie inne, nieznane oblicze. Wszystko to, co mamy okazję oglądać dziś, wtedy dopiero się kształtowało. Zapraszam w wędrówkę do początków ubiegłego wieku, podczas której przedstawię najciekawsze i najbardziej niezwykłe elementy ówczesnego sportu. W pierwszym wpisie na ten temat przyjrzymy się biegom maratońskim, jednej z najstarszych konkurencji, która w niemalże niezmienionym kształcie przetrwała do dzisiaj. Jej początki bywały jednak trudne, a biegi na tak dużym dystansie przysparzały organizatorom igrzysk mnóstwa problemów.

Pierwszy bieg maratoński odbył się podczas igrzysk olimpijskich w Atenach. Jego trasa mogła być tylko jedna - wiodła z Maratonu do Aten. Trasa jednak była w dużej mierze niezabezpieczona, a organizatorzy pokładali nadzieję w dobrym zachowaniu kibiców. Nadzieje te okazały się płonne, czego dowodem jest próba pobicia jednego z faworytów - Albina Lermusiaux - przez popa-fanatyka. Bieg wygrał z czasem prawie trzech godzin Spiros Luis. Na ostatniej prostej towarzyszył mu grecki następca tronu Konstanty.

Louis entering Kallimarmaron at the 1896 Athens Olympics
Spiros Luis wbiega na stadion w Atenach
W Paryżu, w 1900 roku, podczas igrzysk olimpijskich, które przeszły do historii ze względu na naganną organizację, zawodnicy zmagali się nie tylko ze zmęczeniem i sięgającą 38 stopni Celsjusza temperaturą, ale też z ulicami stolicy Francji. Trasa była bowiem niemalże nieoznakowana. Do mety dobiegło siedmiu zawodników, z czego dwaj pierwsi - Michel Theato i Emile Champion - byli Francuzami i potrafili się odnaleźć w labiryncie paryskich ulic. Trzeci - Szwed Ernst Fast - pytał o drogę przechodniów, a i tak udało mu się zabłądzić. Z kolei faworyt - Amerykanin Arthur Newton - przez cały bieg był pewny, że wygra. Już na początku wysforował się naprzód i nikt go później nie wyprzedzał. Zapewne pobiegł jednak złą trasą, bo gdy przybył na metę spotkał tam większość spośród swoich rywali.

Jeszcze ciekawsze rozstrzygnięcia przyniósł maraton na igrzyskach w St. Louis z 1904 roku. Po przeszło trzech godzinach oczekiwania na zwycięzcę na stadion wbiegł bowiem Fred Lorz. Gdy już przygotowywał się do odebrania honorów, pojawił się drugi z zawodników - Amerykanin Thomas Hicks. Niespodziewanie to on został ogłoszony zwycięzcą. Stało się tak, gdyż Lorz zszedł z trasy na dziesiątym kilometrze z powodu skurczu nóg. Dalej jechał samochodem, a gdy skurcze minęły na 5 km przed metą, wyruszył w dalszą podróż.
Marathon race during 1904 Summer Olympics
Zawodnicy na trasie maratonu 1904 r.



Podczas maratonu w Londynie, w 1908 r. na czele biegł natomiast Włoch Dorando Pietri, który dzięki bardzo szybkiemu biegowi na ostatnich kilometrach, wyprzedził reprezentanta Południowej Afryki, Charlesa Hefferona. Włoski maratończyk szybko odczuł jednak skutki swojej szarży i na stadion wbiegał już słaniając się na nogach. Gdy zataczał się na ostatnich 50 metrach otrzymał wsparcie ze strony sędziów i udał mu się przekroczyć linię mety. Później jednak go zdyskwalifikowano, a złoto przypadło Johnowi Hayesowi.

Na tym etapie żegnamy się z maratonem, który przez kolejne stulecie stał się jednym z najbardziej emocjonujących wydarzeń na igrzyskach olimpijskich i zdobył uznanie na całym świecie.

Perły Saskiej Szwajcarii: Most wśród skał

Bastei to wizytówka położonego na południe od Drezna, przepięknego regionu Saska Szwajcaria. Co roku zjawia się tam mnóstwo turystów z całej Europy, a mimo to w Polsce jest to atrakcja słabo rozpoznawalna. Nie zmienia to faktu, że most Bastei jest obiektem niezwykłym, wytworem - jakby się wydawało - wyobraźni człowieka niespełna rozumu. Jeśli tak było naprawdę, to niech na świecie żyje więcej szaleńców.


Most Bastei góruje nad kurortem Raten w Górach Połabskich. Rozciąga się z niego wspaniały widok na okoliczne miejscowości. Historia mostu sięga niezbyt daleko w przeszłość, albowiem powstał w  I połowie XIX wieku. Wcześniej w pobliżu znajdował się zamek Neurathen, z którego do dziś pozostały wyłącznie ruiny, udostępnione do zwiedzania.

Na most można się dostać kilkoma drogami. Pierwsza z nich, dla osób posiadających niewiele czasu lub niebędących miłośnikami długich wędrówek, zakłada podróż specjalnie przeznaczonym do tego celu busem z okolic miejscowości Rathewalde. Druga - kilkudziesięciominutową wspinaczkę stromym szlakiem wiodącym z Niederrathen. Dla tych, którzy mają dużo czasu i zapał do dłuższych spacerów, zachęcam jednak do wyboru jednego z trzech bardziej wymagających szlaków wiodących w kierunku mostu. Pierwszy (zielony) rozpoczyna się w miasteczku Uttewalde, na północny-zachód od Bastei i wiedzie najpierw przez malowniczy wąwóz, a następnie zboczem aż do mostu.


Drugi, również zielony, bierze swój początek w okolicach skał Hockstein, nieopodal miasta Hohnstein. W ciągu trwającej około 1,5 godziny wędrówki turyści schodzą do dolinki ze sztucznym jeziorkiem Amselsee, a następnie wkraczają na znany nam już szlak z Niederrathen. Trzeci szlak (niebieski) wiedzie dolinką od Rathewalde, a następnie wąskimi przejściami wśród skał Schwedenlöcher.

Choć wymienione powyżej trzy szlaki są - mimo wspaniałych widoków - rzadko uczęszczane, to w bezpośredniej okolicy Bastei zazwyczaj trudno jest znaleźć miejsce dla siebie. Dlatego najlepszym pomysłem jest odwiedzanie monumentu wczesną wiosną lub późną jesienią, kiedy tłumy turystów jeszcze się nie pojawiły lub już powoli żegnają się z Saską Szwajcarią. Polecam również spacer po okolicznych wzgórzach, na których licznie zlokalizowano punkty widokowe.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Gall Anonim manipulator

Gall Anonim nie należy do najwybitniejszych postaci w historii polskiej literatury. Jego wartość wynika z faktu, że przed nim nie było innego dziejopisa, o którym dziś wiemy. Anonim nie pochodził z Polski, lecz przebywał przez pewien okres na dworze Bolesława Krzywoustego. Można się łatwo domyślić, iż jego wypociny musiały zawierać wiele nieścisłości. Wszakże w życiu Piastów, mimo że była to dynastia stosunkowa młoda, wiele było niechlubnych momentów, o których władcy najchętniej by zapomnieli. Jak ówczesny kronikarz mógł jednak krytykować monarchów sprawujących władzę z woli Boga? Jakże mógł napisać źle o księciu, który przyjął go w gościnę? Dlaczego miałby to czynić wobec jego przodków? Jak się okazuje, Gall Anonim całkiem sprytnie wybrnął z zaistniałej sytuacji.

 
W "Kronice polskiej" mamy okazję przyjrzeć się dwóm ideałom władcy. Pierwszy z nich, Bolesław Chrobry, został zapewne uznany za takiego ze względu na swe dokonania, których podważyć nie może również i współczesny historyk. Drugi - Bolesław Krzywousty - wydaje się być jednak znacząco podkoloryzowany przez dziejopisa. Szczególną uwagę przyciągają słowa Galla Anonima na temat dzieciństwa księcia. Czytamy o niezwykłym męstwie trzeciego z Bolesławów, o jego wielkich cnotach. Podobno będąc jeszcze chłopcem sam jeden pokonał dzika, później miał wygrać starcie z niedźwiedziem. Jakże to przypomina znaną nam dobrze, XX-wieczną - jak by się wydawało - propagandę.

Jak z kolei Gall Anonim opowiada o tym fragmencie z życia Bolesława, którego pominąć nie można, a który rzuca cień na postać księcia aż po dziś dzień? Mowa o oślepieniu swojego przyrodniego brata, Zbigniewa. W "Kronice polskiej" dużą rolę odgrywa krytyka najstarszego z synów Władysława Hermana. Autor opisuje jego knowania przeciwko Bolesławowi, a także wielokrotne zdrady mającego dobre intencje brata. Później dowiadujemy się, że Zbigniew wykazał się niezwykłą zuchwałością, przybywając ok. 1113 r. na dwór Krzywoustego z pełnym orszakiem i wyższością na twarzy, mimo że w Polsce wpływów już w praktyce nie posiadał. Miało się to przyczynić do skazania Zbigniewa na oślepienie. Gall Anonim nie poprzestał jednak i na tym. Stwierdził, że po wydaniu okrutnego rozkazu, Bolesław przez długi czas nie mógł sobie tego wybaczyć i otwarcie, szczerze pokutował.

Co natomiast mógł powiedzieć Gall Anonim dobrego o życiu innego z Piastów, a mianowicie Mieszka II? Władca ten wsławił się utratą w Polsce władzy, utratą korony, utratą większości terytorium przyłączonych do państwa przez ojca - Bolesława Chrobrego. Okres panowania Mieszka II jest także początkiem długoletniego kryzysu państwa polskiego, w którym najazdy sąsiadów przeplatały się z powstaniami ludności miejscowej. Kronikarz opisał więc Mieszka w ten sposób:

Ten zaś Mieszko był zacnym rycerzem, wiele też dokonał dzieł rycerskich, których wyliczanie za długo by trwało. On też stał się przedmiotem nienawiści dla wszystkich sąsiadów, a to skutkiem zawiści, jaką żywili dla jego ojca; lecz nie odznaczał się już tak jak ojciec ani zaletami żywota, ani obyczajów, ani też bogactwami. Opowiadają też, że Czesi schwytali [go] zdradziecko na wiecu i rzemieniami skrępowali mu genitalia tak, że nie mógł już płodzić [potomstwa], za to, że król Bolesław, jego ojciec, podobną im wyrządził krzywdę, oślepiwszy ich księcia, a swego wuja. Mieszko tedy powrócił wprawdzie z niewoli, lecz żony więcej nie zaznał. Lecz zamilczmy o Mieszku, a przejdźmy do Kazimierza, odnowiciela Polski.
Gall Anonim, Kronika polska
 
I tyle. Więcej na temat Mieszka II w "Kronice polskiej" nie przeczytamy. Można więc powiedzieć, że niechlubne dla Piastów panowanie zostało w dużej mierze przez Galla Anonima przemilczane. Ale przynajmniej Bolesław Krzywousty był zadowolony z efektów pracy dziejopisa...

niedziela, 12 kwietnia 2015

Kilka słów o futbolu

Futbol to bez wątpienia najpopularniejsza dyscyplina sportu na świecie. Problem w tym, że różnych rodzajów futbolu znamy wiele. Mamy piłkę nożną z europejskich boisk, wersje amerykańskie, kanadyjskie, australijskie, a nawet irlandzkie, wreszcie rugby union i rugby league. Czasem naprawdę trudno jest się w tym wszystkim połapać. Jakie są różnice pomiędzy poszczególnymi rodzajami futbolu? I jak to się, u licha, stało, że spośród tych wszystkich odmian sportu nazywanego z angielskiego FOOTballem, tylko w jednej piłce nożnej (amer. soccerze), gra się tak naprawdę nogą?

Zacznijmy więc od początku. Pewnie każdy z was zna zasady gry w piłkę nożną. Jak przeczytacie wyżej, wydaje się być ona jedyną odmianą futbolu, która na tą nazwę zasługuje. Okazuje się jednak, iż to właśnie zakaz używania rąk w tej grze jest pewnym zboczeniem, a nie odwrotnie. Jeszcze 150 lat temu w piłce nożnej, tak jak w każdej innej odmianie futbolu używano bowiem rąk powszechnie. Dopiero u końca XIX wieku przepisy te zmieniono. Zaskakujące, czyż nie?


Bezpośrednio z piłki nożnej, gdzieś w połowie XIX wieku narodziło się rugby union. Różnice pomiędzy jednym i drugim sportem widać gołym okiem: 15 zawodników na boisku, bramki w kształcie litery H, owalna piłka, którą możemy bez obaw trzymać w rękach. Poza tym, najważniejsza w tej grze nie jest bramka - za "gola" otrzymuje się 2-3 punkty, a za przyłożenie piłki do ziemi na polu punktowym przeciwnika (czyli leżącej najdalej w głębi części połowy przeciwnika) aż 5 punktów. Warto też dodać, że dozwolone jest powalanie zawodnika trzymającego piłkę, który w takiej sytuacji musi natychmiast tejże piłki się pozbyć.


Z rugby union pod koniec XIX wieku wyłonił się natomiast rugby league. Powodem tego podziału był... spór o przyznanie graczom czasu wolnego od pracy.  Szybko jednak w wyniku ewolucji przepisów obie odmiany rugby zaczęły się różnicować. Dziś obserwujemy więc drobne różnice w punktacji. Na boisku przebywa 13, a nie 15 graczy. Każda drużyna ma także sześć prób na zdobycie punktów, a drużyna przeciwna zdobywa piłkę dopiero po powodzeniu jednej z tych prób lub niewykorzystaniu wszystkich. Przepis ten zapożyczono z futbolu amerykańskiego, o czym za chwilkę.


Z rugby wyłonił się także futbol amerykański. W grze uczestniczy jeszcze mniej, bo tylko 11 członków. Bramka ma kształt trudny do opisania jednym słowem,  a wbicie do niej piłki - podobnie jak w rugby - da nam mniej punktów, niż przyłożenie na polu punktowym przeciwnika. Każda drużyna posiada jednak cztery próby - takie jak w rugby league - przy czym celem jest zdobycie 10 jardów z połowy przeciwnika. Jeśli nam się to uda otrzymujemy kolejne cztery próby na zdobycie kolejnych 10 jardów - i tak aż do zdobycia punktu lub niepowodzenia we wszystkich próbach.

Futbol kanadyjski jest odmianą bardzo zbliżoną do amerykańskiej. Jedne z niewielu różnic to liczba zawodników - 12 zamiast 11, długość boiska - 150 zamiast 120 jardów i liczba prób dla każdej drużyny - 3 zamiast 4. Interesującą odmianą jest natomiast futbol australijski, będący połączeniem futbolu amerykańskiego, rugby, piłki nożnej i gier aborygeńskich. Boisko jest owalne, bramka to cztery słupy, a w każdej drużynie gra 18 zawodników. Piłkę można podać poprzez odbicie - nie można jej więc rzucić. Jeśli natomiast złapiemy w powietrzu piłkę, która przeleciała minimum 15 metrów (zdaniem sędziego), otrzymamy coś na kształt rzutu wolnego. Próbę takiego złapania piłki w locie widzimy na poniższym zdjęciu.



Jeszcze dziwniejszy jest futbol irlandzki - połączenie nie tylko różnych odmian piłki nożnej, ale też - na przykład - koszykówki! Bramka jest taka, jak w piłce nożnej, ale za przerzucenie okrągłej piłki nad poprzeczką też otrzymujemy punktu. Piłkę możemy podać poprzez odbicie ręką bądź kopnięcie. Po czterech krokach musimy natomiast wykonać kozioł - ale tylko jeden!


O różnych rodzajach futbolu można mówić jeszcze wiele. Z pewnością jednak natłok informacji nie rozjaśni naszego pojęcia na temat innych jego rodzajów. ;)

sobota, 11 kwietnia 2015

Falklandy: Czego chce Argentyna?

Spór o Falklandy to jeden z najbardziej charakterystycznych konfliktów międzynarodowych na przełomie XX i XXI wieku. Jest tym bardziej niezwykły ze względu na fakt, że jedną z jego stron jest państwo zachodnioeuropejskie, a więc Wielka Brytania, a drugą - oddalona o kilkanaście tysięcy kilometrów Argentyna. Szanse tej drugiej na niebudzące reperkusji zwycięstwo w tymże sporze jest naprawdę niewielkie. Aby odpowiedzieć dlaczego, przyjrzyjmy się z bliska Falklandom.

Black-browed-albatross-Colony

Niewielki archipelag, mający powierzchnię zbliżoną do województwa świętokrzyskiego, zamieszkany przez mniej więcej 3 000 ludzi. Mimo że znajduje się w pobliżu argentyńskiego wybrzeża, jego społeczność składa się głównie z potomków europejskich kolonizatorów. Nic dziwnego zatem, iż podczas referendum, jakie przeprowadzono w 2013 roku Falklandczycy uznali, że nie ciągnie ich do Argentyny. Ba! Przy ogromnej frekwencji (92%) głosy oddało 1517 mieszkańców archipelagu, z których 1513 na pytanie, czy życzy sobie zachowania aktualnego statusu politycznego wysp, odpowiedziało "Tak", 3 odpowiedziało "Nie", a 1 oddał głos nieważny. Co więcej, według ustaleń BBC trzy głosy negatywne oddali obywatele domagający się niepodległości, a nie przyłączenia do Argentyny. Tak więc punkt dla Wielkiej Brytanii.

Z jakiegoś powodu zaistniał spór o Falklandy. W 1982 roku wybuchła tam wojna, zakończona zwycięstwem Wielkiej Brytanii, a obecnie - choć nie wspomina się o tej kwestii tak otwarcie, jak niegdyś - czuć napięcie pomiędzy oboma zaangażowanymi w konflikt państwami. Czego w takim razie chce Argentyna? Jak się okazuje, jej działania mogą być uzasadnione. Po pierwsze, Falklandy dają Wielkiej Brytanii możliwość kontrolowania sytuacji na kontynencie południowoamerykańskim. W wielu bazach rozmieszczonych na wyspie stale przebywają żołnierze, okręty marynarki wojennej, samoloty bojowe. Argentyna ma więc prawo czuć się zagrożona.

Po drugie, Falklandy, do niedawna niezbyt rozwinięte gospodarczo z hodowlą owiec jako główną gałęzią gospodarki, obecnie wydają się być naprawdę dochodowe. Ma to związek ze sporymi złożami ropy naftowej i gazu ziemnego odkrytymi w pobliżu archipelagu, które - ze względu na aktualny stan posiadania - mogą paść łupem Wielkiej Brytanii. Staje się to kolejnym bodźcem do walki o przybrzeżny archipelag dla Argentyny.

Pokazuje to, że konflikt o Falklandy będzie bardzo trudny do rozwiązania i mimo wielu lat względnego spokoju w tym regionie, może znów się zaognić w przyszłości.