poniedziałek, 29 czerwca 2015

Powiało komunizmem...

Pałac w Kozłówce to bez wątpienia jeden z najpiękniejszych obiektów w Polsce, zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Dziś jednak przyjrzymy się innej atrakcji, umieszczonej w bezpośrednim pobliżu zamku. A mianowicie, Galerii Sztuki Socrealizmu. Placówka ta zabiera turystów w nie tak bardzo zamierzchłą przeszłość, bo o kilkadziesiąt lat wstecz. Prezentuje nam sztukę doby komunizmu, jak również wszystko to, co oddaje tamtą epokę.
Zbiory w pobliżu wejścia do muzeum.
Zacznijmy od dosyć podstawowego pytania. Co w Kozłówce robi muzeum poświęcone socrealizmowi? Trudno się tutaj przecież doszukiwać jakichś powiązań z komunizmem, jego przywódcami i ideologią. Owszem, miejsce to ma bogatą historię, lecz nie zaczyna się ona w XX wieku! No więc? Otóż pałac w Kozłówce był w latach 1955-1977 Centralną Składnicą Muzealną Ministerstwa Kultury i Sztuki. Innymi słowy, zwożono tu tysiące różnych eksponatów, które w przyszłości zamierzano wykorzystać na wszelkiego rodzaju wystawach. Oczywiście nie brakowało wśród nich dzieł twórców socrealistycznych. I właśnie dlatego w 1994 r. utworzono w tym miejscu Galerię Sztuki Socrealizmu.

Galeria jest niewielka - składa się z jednego sporego pomieszczenia. Urządzono ją jednak w nowoczesnym stylu, a eksponaty umieszczono w dużym zagęszczeniu. Na wystawie mamy podobno okazję oglądać przeszło 300 dzieł, a w magazynku na powrót do łask oczekuje kolejnych 2 tysiące. Wybaczcie, nie chciało mi się liczyć...

Zaraz po wejściu do muzeum mamy okazję poczuć się jak prawdziwi obywatele PRL. Z głośników leci radziecka muzyka, ściany są obwieszone komunistycznymi obrazami. Z każdej strony spogląda na nas jakiś Stalin, Lenin albo Bierut. Na płótnach marsze pierwszomajowe, spotkania najważniejszych oficjeli doby Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zwykli robotnicy w niezwykłych sytuacjach. W centrum ekspozycji, na honorowym miejscu, odnajdziemy natomiast wielkie popiersia Jossifa Wissarionowicza Dżugaszwilego oraz Władimira Iljicza Uljanowa. Kto to jest? Oczywiście Stalin i Lenin, tylko pod swoimi prawdziwymi nazwiskami.
Popiersia Stalina i Lenina w centrum wystawy.
Na przeciwko wielkich przywódców kolumna z plakatami. Czegóż tam nie można przeczytać! Szczególną uwagę zwraca afisz, z którego dowiemy się, iż Feliks Dzierżyński był wielkim bohaterem Polaków i bojownikiem o sprawę narodową. Warto przy tej okazji przybliżyć nieco historię tego "wspaniałego rodaka". Dzierżyński początkowo był jednym z głównych działaczy polskiej socjaldemokracji. Później uczestniczył w rewolucji październikowej w Rosji, stał się wysoko postawionym oficjelem bolszewików, a podczas wojny polsko-bolszewickiej wszedł w skład Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski, czyli organu wspierającego władzę komunistów w projektowanej przez Rosjan Polsce.

W oczy rzuca się także zespół rzeźb w najdalszym zakątku galerii. Prezentują one ciężko pracujących robotników, spracowanych, lecz dumnych ze swojego poświęcenia dla ojczyzny. Typowe dla sztuki socrealistycznej. Interesująca jest także notka na ścianie ponad nimi. Oto dwóch robotników miało w ciągu 8 godzin ułożyć kilkadziesiąt tysięcy cegieł, wyrabiając kilkaset procent normy. Nie pamiętam dokładnej liczby wyłożonych cegieł, lecz po dokładnym przeliczeniu okazywało się, iż każdy z nich musiałby wykładać jedną cegłę w czasie krótszym niż 2 sekundy...
Robotnicy w galerii. Wybaczcie za jakość - to zdjęcie zostało wykonane za pomocą telefonu komórkowego.

Nieopodal znajdziemy także całą kolekcję rzeźb "Matek Polek". Niektóre stoją, inne klęczą, jeszcze inne podnoszą do góry ręce w geście tryumfu i gotowości do walki. Zdarzają się również i takie, których autorzy pozbawili ubrań. Wykonano je z przeróżnych materiałów i za pomocą rożnych technik.
Matki Polki. Widzimy tu też drzwi prowadzące do magazynu, a za nimi potwierdzenie bogactwa zbiorów muzeum.
Nie żegnamy się w Kozłówce z komunizmem nawet po wyjściu z muzeum. Za budynkiem muzeum, w małym parku, znajdziemy jeszcze kilka pomników ikon komunizmu. Największa mierzy zapewne z kilkanaście metrów i przedstawia Bolesława Bieruta. Wśród innych doszukać się możemy między innymi Lenina i Marchlewskiego.
Lenin w parku za muzeum.
Galeria Sztuki Socrealizmu w Kozłówce to miejsce interesujące, szczególnie dla pokolenia, które nie miało okazji żyć w dobie komunizmu i PRL. Eksponaty wywołują u takiego odbiorcy niekiedy śmiech, niekiedy zaskoczenie, a niekiedy przygnębienie. I ta trzecia postawa chyba jest najodpowiedniejsza w tym miejscu...

Ikony telewizji: Jeszcze większa gra

W Polsce nie było jak dotąd programu, który przetrwałby tyle lat na antenie praktycznie bez przerwy. Nie zaszkodziły mu żadne przemiany kulturowe, społeczne, polityczne, nie zaszkodziła transformacja ustrojowa lat 1989-91, a i zdjęcie go z anteny wzbudziło całe mnóstwo wątpliwości. Mowa oczywiście o teleturnieju Wielka Gra. Prześledźmy historię owego widowiska. Dowiedzmy się jak powstał, jakie były jego zasady i dlaczego nie możemy go już dzisiaj zobaczyć.

Tvp1 1970
Format teleturnieju zbliżony do tego, którego znamy z Wielkiej Gry, narodził się w Stanach Zjednoczonych w połowie lat 50. Przez trzy lata nadawano tam program The $64,000 Question. Zdjęto go z anteny z powodu afery dotyczącej ustawiania wyników rozgrywki. Przetrwała jednak jego brytyjska wersja pod nazwą Double Your Money. I to na podstawie tego teleturnieju stworzono polską Wielką Grę. Inicjatorem stworzenia audycji i jej pierwszym prowadzącym był znany dziennikarz, Ryszard Serafinowicz. Każdego miesiąca zapraszał on do studia kilkoro uczestników, którzy dążyli do wygranej poprzez sprawne odpowiedzi na pytania z wyśrubowanych dziedzin (np. Mikołaj Kopernik).

Program zdobył popularność, lecz w 1969 r. Serafinowicz musiał udać się na uchodźstwo ze względu na narastający w kraju antysemityzm, wspierany dodatkowo po kryzysie roku 1968 przez komunistyczne władze. Dziennikarz nie miał co prawda pochodzenia żydowskiego, a tatarskie, lecz dla głów PRL nie miało to żadnego znaczenia. Nową prowadzącą została więc Joanna Rostocka. Ta długo nie grzała jednak swojego nowego stanowiska, gdyż na początku lat 70. zwolnił ją rygorystyczny Maciej Szczepański. Podobno za wisiorek przypominający nieco krzyżyk, który gwiazda ekranu miała na szyi podczas jednego z odcinków.

I w ten sposób prowadzącą programu została najczęściej z nim utożsamiana Stanisława Ryster. Przy okazji zmieniono też format teleturnieju. Począwszy od 1975 r. był on emitowany co dwa tygodnie na kanale drugim TVP. Rozgrywkę podzielono natomiast na pięć etapów. W pierwszym z nich, z którym zazwyczaj kojarzymy Wielką Grę jako całość, ścierało się ze sobą dwóch zawodników. Obaj odpowiadali na ten sam zestaw 20 pytań. Jeden z nich - oczywiście ten lepszy - musiał w drugiej rundzie odpowiedzieć na dziewięć pytań ekspertów, a następnie w kolejnych trzech rundach losował pytania ze specjalnie przygotowanej puli. Na zwycięzcę czekała pokaźna sumka - w ostatnich latach emisji 40 000 złotych.

Teleturniej przetrwał prawie pół wieku. Dziś miałby już 53 lata. W 2006 roku niespodziewanie zniknął jednak z anteny. Stało się to przy niemałym współudziale nowego prezesa TVP Bronisława Wildsteina. Oficjalnie podano, iż to przyczyna spadającej oglądalności. Trudno się jednak dziwić, że spadała, skoro stopniowo przesuwano godzinę emisji programu, aż w końcu wylądował w ramówce na sobotnie przedpołudnie. Według niektórych źródeł dużą rolę w zdjęciu Wielkiej Gry z anteny mogły odegrać także skojarzenia z komunizmem.

Nie obyło się - rzecz jasna - bez protestów. Pojawiały się petycje, głosy oburzenia. Niebawem wybuchła też afera, gdyż w telewizji nie wyemitowano już nakręconego odcinka, co pozbawiało jego zwycięzcę nagrody. Burzyli się również ci, którzy oczekiwali w kolejce na pojawienie się na wizji. A w takich kolejkach nierzadko czekało się i po kilka lat...

Wielką Grę można bez wątpienia zaliczyć do ikon telewizji. Na przestrzeni całych dekad teleturniej ten bawił kolejne pokolenia. Dziś trudno znaleźć równie rozpoznawalny program, który dawno już zniknął z anteny.

Zwracam się teraz do Was. Chętnie poznam Wasze zdanie na temat ikon telewizji. Jakie programy umieścilibyście na liście programów kultowych? Jeśli macie jakiś pomysł, zostawiajcie komentarze lub piszcie na adres mailowy podany na prawym pasku. Być może wykorzystam Wasze propozycje w przyszłości :).

niedziela, 28 czerwca 2015

Jak powstał Przełom Dunajca?

Kiedy byłem dzieckiem i znalazłem się razu pewnego w Pieninach, w mojej głowie zaświtało pytanie. Jak powstał Przełom Dunajca? Pierwsze wyobrażenie na ten temat było dosyć proste i niezbyt realistyczne. Oto całkiem spora rzeka nagle miałaby zacząć płynąć i nagle natrafić na przeszkodę w postaci gór. Wody zbierało się coraz więcej i więcej, aż jej napór stał się tak duży, że przerwała się ona przez górskie szczyty i popłynęła dalej. Cóż, trudno to zaliczyć nawet do fantastyki naukowej. A co będzie z kolei czymś więcej niż owa fantastyka? Jaka jest prawda o powstaniu Przełomu Dunajca?

Przełom Dunajca a12
Na początek należy zaznaczyć, że wyróżniamy wiele rodzajów przełomów. Mądrzy naukowcy, którym z całą pewnością się nudzi, zapewne i w tej chwili wymyślają nowe typy, z tych istniejących wydzielają podtypy, a nad zasadnością innych typów solidnie się zastanawiają. Podręcznikowych gatunków przełomów, takich o niezaprzeczalnym charakterze, jest jednak tylko (i aż!) cztery. Pierwszy - odziedziczony - oznacza, że rzeka płynie przez dolinę ukształtowaną już wcześniej, na przykład przez lodowiec. Drugi - przelewowy - powstaje poprzez przełamanie przez napierającą wodę wału ją spiętrzającego. Trzeci - regresyjny - to przełom powstały poprzez stopniowe cofanie się źródła rzeki (co nazwiemy erozją wsteczną).

W tym momencie interesuje nas typ czwarty, niezbyt przyjemny ze względu na trudną nazwę. Jest to przełom atecedentny. I jego opis można już bez obaw zaprezentować na przykładzie Dunajca. Wyobraźcie sobie sytuację sprzed kilkudziesięciu milionów lat. W później kredzie i na początku trzeciorzędu w miejscu dzisiejszych Pienin nie było jeszcze strzelistych szczytów górskich. Ale była rzeka. Był już wtedy Dunajec lub jego protoplasta.

Przełom Pieniński a1
I wtedy, na początku trzeciorzędu, rozpoczęły się w tym miejscu procesy górotwórcze. Innymi słowy, zaczęły powstawać góry, stopniowo podnosiła się w tym miejscu wysokość nad poziomem morza. Wypiętrzanie to przebiegało jednak bardzo wolno. Na tyle wolno, że rzeka nadążała z erozją, z wcinaniem się w to, co się podniosło. To tak jakby podnosił się cały obszar, tylko nie dolina rzeki, gdzie woda zdzierała kolejne warstwy ziemi i skał.

A to jeszcze nie były ostatnie ruchy górotwórcze w tym regionie. Ta zasadnicza faza nadeszła dopiero na przełomie paleogenu i neogenu, a więc kilkadziesiąt milionów lat po wspomnianych wyżej procesach. Rzeka miała więc naprawdę bardzo dużo czasu na przeciwdziałanie wypiętrzaniu się gór, przynajmniej na jej terytorium...

Powstanie Przełomu Dunajca było więc zjawiskiem długotrwałym, jak i bardzo interesującym. Ważne jest w zasadzie jednak tylko jedno - że dzięki tym milionom lat procesów rzeźbotwórczych, dziś możemy podziwiać takie cudy natury, jak właśnie pieniński przełom.

Największe afery dopingowe XXI wieku

Doping to bez wątpienia największa zmora sportowego świata. Wszelkie zawody, mistrzostwa i inne tego typu imprezy są bowiem sprawiedliwe tylko i wyłącznie wtedy, gdy dopingu brakuje. Niestety, ostatnie lata pokazują, że naprawdę wielu sportowców wspomaga się po kryjomu. Nie ma najmniejszych wątpliwości, iż tak było również i kilkadziesiąt lat temu. W ostatnich dekadach poczyniono jednak znaczne postępy w wykrywalności wszelkich niedozwolonych działań sportowców. Sprawiło to, iż coraz częściej spotkać się możemy z wielkimi aferami dopingowymi. Przyjrzyjmy się tym największym spośród wielkich.

7. Wielka wpadka wielkich mistrzów
Do interesującej sytuacji doszło dwa lata temu w światowej lekkoatletyce. Rozgrywane wówczas mistrzostwa świata w Moskwie były wyjątkowo słabo obsadzone. A to z powodu dopingowych przeżyć czołowych jamajskich lekkoatletów. W połowie lipca 2013 r. światowe media podały informację o przyłapaniu na stosowaniu niedozwolonych środków pięciu atletów z karaibskiego państwa. Dorzucono też, iż sportowcy ci to gwiazdy z wyższej półki. Oczywiście wszystkie spojrzenia skierowały się na Usaina Bolta. Jak się później okazało, Bogu ducha winnego Usaina Bolta, niezamieszanego w całą sprawę.

Przyznali się jednak były rekordzista świata na 100 metrów, Asafa Powell, oraz multimedalistka olimpijska - Sherone Simpson. Ich wpadka była dziwna z kilku względów. Po pierwsze, zarówno Powell, jak i Simpson to sportowcy doświadczeni, z kilkunastoletnim stażem. Przez tyle lat nie wplątywali się w najmniejsze konflikty z systemem antydopingowym, dopiero teraz, kiedy ich kariera zaczęła powoli zmierzać ku schyłkowi. Po drugie, ich próbki krwi dały wynik pozytywny po... Mistrzostwach Jamajki, bądź co bądź imprezie niezbyt wysokiej rangi...
Asafa Powell Doha 2012
Asafa Powell w 2012 r., na krótko przed wykryciem u niego dopingu.
Komunikat o wykryciu dopingu u Powella i Simpson zbiegł się w czasie z dwiema innymi sprawami dopingowymi. Mniej więcej w tym samym czasie na stosowaniu niedozwolonych środków wpadły bowiem gwiazdy jeszcze większe - Tyson Gay i Veronica Campbell-Brown, posiadacze całych worków medali z igrzysk olimpijskich i mistrzostwa świata.

6. Cała kadra do wysiadki
Jeszcze jedna sytuacja z ostatnich lat. O tym, że podnoszenie ciężarów jest konkurencją narażoną na stosowanie dopingu wiemy nie od dzisiaj. Pozostaje cieszyć się tylko z faktu, iż system antydopingowy działa wśród sztangistów bardzo aktywnie i wydajnie. Wpadki dopingowe to w tej dyscyplinie chleb powszedni. Jeśli w dowolnych mistrzostwach zajmiemy miejsce 4-6, to możemy liczyć na to, iż w ciągu najbliższych kilku lat "awansujemy" na pozycję medalową.Takie przypadki, jak ta Marcina Dołęgi z października zeszłego roku, czy też bułgarskich zawodników z marca tego roku, są jak najbardziej standardowe.

Czasem sytuacja przysłowiowo wymyka się jednak spod kontroli i dochodzi do sytuacji wręcz komicznych. Na początku marca zeszłego roku media poinformowały, iż na dopingu wpadło pięciu sztangistów należących do azerskiej kadry. Dwa tygodnie później ta liczba wzrosła jednak do dziewięciu sportowców. A to nie koniec. W kwietniu pula ta podskoczyła bowiem raz jeszcze, tym razem... do 18 atletów. W praktyce zdyskwalifikowano całą azerską kadrę, łącznie z najlepszymi zawodnikami i mistrzami ostatnich lat. Rezultat mógł być tylko jeden. Na Mistrzostwach Europy oraz Mistrzostwach Świata w 2014 roku Azerów za dużo sobie nie pooglądaliśmy...

EVD-pesas-030
5. Bo system jest sprawny...
Podczas Mistrzostw Europy w Lekkoatletyce 2014, które odbyły się w szwajcarskim Zurychu, reprezentacja Rosji zdobyła 3 złote medale i uplasowała się dopiero na 4. miejscu w klasyfikacji medalowej imprezy. Paradoksalnie, był to jeden z najgorszych występów przedstawicieli tej nacji na ME, a takiego wyniku Rosjanie spodziewaliby się raczej po mistrzostwach świata niż czempionacie kontynentalnym. Rezultat ten miał jednak solidne podłoże w wydarzeniach ostatnich miesięcy. Otóż wiosną 2014 roku, a więc na krótko przed mistrzostwami, na dopingu wpadło całe mnóstwo rosyjskich lekkoatletów.

Wśród przyłapanych znajdziemy między innymi Jelenę Łaszmanową, aktualną wciąż mistrzynię olimpijską i mistrzynię świata w chodzie sportowym. Kilka dni wcześniej wykryto niedozwolone środki w krwi znanej sprinterki, Kseni Ryżowej. Ze strony rosyjskiej pojawiały się często stwierdzenia, iż tak dużo lekkoatletów z tego kraju wpada na dopingu, bo po prostu system antydopingowy jest tam najsprawniejszy... Cóż, można to i w ten sposób tłumaczyć...

Niemniej jednak doping u rosyjskich zawodników wykrywano lub udowadniano również i po zakończeniu mistrzostw. W styczniu tego roku wpadło na przykład aż dwóch utytułowanych chodziarzy znad Wołgi - Siergiej Kirdiapkin i Walerij Borczin. Całą atmosferę podgrzał jeszcze dokument ARD z grudnia 2014 r., poruszający temat dopingu w rosyjskiej lekkoatletyce, doprowadzając do serii dymisji w IAAF i przyprawiając problemów najwyższym oficjelom w świecie lekkoatletyki.
Women's 4 × 400 m relay Zürich 2014
Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce 2014.
 
4. Wyścig, z którego znikali zawodnicy
Jeśli podnoszenie ciężarów uznamy za króla dopingu, to kolarstwo będzie musiało otrzymać tytuł cesarza. Trudno znaleźć inną dyscyplinę sportową, która w tak dużym stopniu została przekształcona przez dopingu i w odniesieniu do której tak wiele o dopingu się mówiło. Obecnie emocje w tej kwestii już nieco opadają, lecz warto przypomnieć sytuację, jaka miała miejsce na przełomie 2006 i 2007 roku.

Osią problemów stał się wówczas najbardziej renomowany ze wszystkich wyścigów w sezonie - Tour de France. Zaczęło się w 2006 r. Wielkie dyskwalifikacje rozpoczęły się jeszcze przed wyścigiem. Prawa udziału w Wielkiej Pętli pozbawiono między innymi dwóch wielkich faworytów - Iwana Basso oraz Jana Ullricha. Ponadto, do wyścigu nie dopuszczono całej ekipy Astana, gdyż z jej składu wpadło aż pięciu kolarzy. Wyścig się rozpoczął, później się skończył, a dyskwalifikacje trwały dalej. Ostatecznie tytułu pozbawiono nawet zwycięzcę, Floyda Landisa.

Jeszcze bardziej nieprzyjemnie zrobiło się rok później, podczas Tour de France 2007. Wyrażenie "podczas" jest w tym przypadku niezwykle istotne. Kolarze w praktyce znikali bowiem z wyścigu. Atmosfera stała się tak niepewna, że ekipy zaczęły same usuwać z wyścigu własnych zawodników, których podejrzewano o doping. Taki los spotkał między innymi Cristiana Moreniego. Michael Rasmussen został z kolei wycofany kilka godzin po tym, jak wygrał etap, mimo że później okazało się, iż był czysty. Po 15. etapie, w związku z doniesieniami na temat Aleksandra Winokurowa, drużyna Astana jako cały team stwierdziła, że nie ma już sensu jechać. Wszystko to doprowadziło do takich sytuacji, jak ta z rozpoczęcia 16. etapu. Zawodnicy z ośmiu ekip solidarnie, w ramach protestu, zatrzymali się wówczas na linii startu, blokując możliwość ruszenia również i pozostałym.
Cancellara Tour de France 2007 Waregem
Tour de France 2007.
3. Czteroletnie śledztwo
Marion Jones była jedną z czołowych amerykańskich lekkoatletek przełomu XX i XXI wieku. Na przełomie niespełna kilku lat wielokrotnie zdobyła złote medale mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. W 2003 r. wybuchła jednak afera firmy noszącej nazwę BALCo. Miała ona rozprowadzać wśród sportowców środek dopingowy, którego nie dało się wówczas wykryć. W sprawę zamieszanych było wielu sportowców, lecz skoro środka nie dało się wykryć, to i zarzuty wobec nich często były oparte na glinianych nogach. Marion Jones znalazła się wśród podejrzanych i broniła się przez cztery lata. Ostatecznie jednak winę jej udowodniono i odebrano jej wszystko to, co udało się jej wywalczyć po 2000 roku.

2. Mistrzowie zdegradowani
Biegów narciarskich nie kojarzymy raczej z dopingiem, prawda? Niektórzy utożsamiają je z astmą, inni z EPO, ze standardowym i zakrojonym na szeroką skalę dopingiem jednak nie za bardzo. Tymczasem nieco ponad dziesięć lat temu to właśnie biegi narciarskie stały się obiektem całkiem sporej afery dopingowej...

Wszystko zaczęło się od igrzysk w Salt Lake City, w 2002 roku. Rozgrywki w biegach narciarskich zostały wówczas zdominowane przez trzech zawodników. Larisa Łazutina raz zwyciężyła, a dwa razy zajęła 2. pozycję. Inna Rosjanka, Olga Daniłowa poza jednym zwycięstwem zgarnęła jeszcze srebrny medal. W zawodach męskich Hiszpan Johann Mühlegg zwyciężał trzy razy. Niedługo później całej trójce udowodniono stosowanie dopingu. Było to o tyle niespotykane, że wszyscy mieli na swoim koncie już wiele zwycięstw, a wcześniej na dopingu nie wpadali.

Soldier hollow olympic venue
Igrzyska Olimpijskie 2002 (Salt Lake City).
 
1. Mistrz jest tylko jeden
Jeżeli znajdziemy się w dowolnej bazie o tematyce kolarskiej lub innego rodzaju encyklopedii, po czym wyszukamy nazwisko "Armstrong, Lance", wyświetli się nam bardzo krótka i niezbyt udana kariera. Ot, kilka zwycięstw etapowych na różnych wyścigach i jeden tryumf w jednoetapowej Walońskiej Strzale. Nic specjalnego. Wszyscy oczywiście jednak wiemy, że Lance Armstrong był niegdyś kolarzem światowej klasy.

7 zwycięstw w Tour de France, wielokrotnie na pierwszym miejscu w Tour of Suisse oraz Criterium du Dauphine, wysokie miejsca na Vuelta a Espana i Giro d'Italia. Wszystko to zostało mu odebrane w październiku 2012 r. Wymazano całą jego karierę począwszy od 1 sierpnia 1998 roku. Stracone 14 lat. Co więcej, po tej decyzji UCI Armstrong przyznał się do tego, iż przez większość swojej kariery uciekał się do środków dopingowych. Wyszło szydło z worka. Problem w tym, że nie wówczas, gdy się przyznał, a wtedy, gdy jego kariera dopiero się zaczynała.

Pierwsze pogłoski o stosowaniu dopingu przez Armstronga pojawiały się już w 2001 roku, a więc wtedy, gdy wygrywał w Tour de France dopiero po raz trzeci. Później o jego uczynkach pisano książki, w których udowadniano mu winę. Zeznania przeciwko niemu składali nawet jego dawni koledzy z ekipy. On jednak dalej jeździł i wygrywał niezagrożony...
Lance Armstrong MidiLibre 2002
Lance Armstrong.
Poznaliśmy więc siedem największych afer dopingowych XXI wieku. Co myślicie o tym zestawieniu? Czy wprowadzilibyście jakieś zmiany? A może zapomniałem o czymś?

sobota, 27 czerwca 2015

Na Skałę Rudolfa

Tym razem udamy się do regionu zwanego Czeską Szwajcarią. Podobieństwo do tytułu Saska Szwajcaria jest nieprzypadkowe. Obie krainy leżą bowiem w bezpośrednim pobliżu, przy czym pierwsza znajduje się w obrębie Czech, a druga - Niemiec. Jedną z największych perełek tego właśnie obszaru jest - moim zdaniem - ciąg trzech punktów widokowych, usytuowanych przy czerwonym szlaku z Jetrichovic do Vysokiej Lipy. Są to - kolejno - Marina Skala, Vileminina Stena oraz Rudolfuv Kamen.

Trasa rozpoczyna się - jak już wcześniej wspomniałem - w miejscowości Jetrichovice, około 15 kilometrów na wschód od Hrenska, największego miasta regionu. Początkowo wędrujemy bardzo przyjemną, szeroką, polną ścieżką. Jak na razie nie musimy się przemęczać - nachylenie szlaku z całą pewnością nie przekracza jeszcze 1%. Przed nami zobaczyć już można piękne, lecz zarazem męczące perspektywy. Kierujemy się bowiem w kierunku strzelistej góry. A z drzew na jej szczycie wyłania się wysoka skała z drewnianą konstrukcją na szczycie, czyli Marina Skala. Nieco po lewej widać też inne skały należące do tego zbiorowiska. Te są jednak znacznie mniej reprezentatywne.
Po prawej Marina Skala, po lewej Vileminina Vyhlidka. Widok z Jetrichovic.
Niebawem rozpoczynamy ciężką wspinaczkę pod górę. Wspinaczka ta odbywa się na obszarze jednego przejrzystego, słabo zalesionego zbocza. Oznacza to więc, iż jeszcze zanim rozpoczniemy podejście, widzimy już pierwszy cel naszej wędrówki. Z drugiej jednak strony, gdy znajdziemy się na samej górze będziemy mogli zobaczyć wszystko to, co przeszliśmy dotychczas. Nie polecam w takim razie tego szlaku dla turystów z lękiem wysokości.
Podejście na Mariną Skalę.
Po dojściu na szczyt można zboczyć na chwilkę ze szlaku, by wspiąć się na Mariną Skalę. Wiodą do niej schodki i drabinki - po części wstawione, a po części wykute w skale. Po pokonaniu ostatniego stopnia ujrzymy czekającą już na nas drewnianą altanę. Trzeba się trochę zastanowić zanim uzyska się odpowiedź na drobne pytanie. Jak na tym maleńkim czubku udało się w ogóle cokolwiek postawić? Dokonał tego książę Ferdynand Bonawentura Kinsky w 1856 roku. A właściwie dokonali tego ci wszyscy, którym arystokrata to zlecił. Altana nie uchroniła się przed pożarami. Po raz ostatni spłonęła w 2005 r. Czesi rzecz jasna natychmiast ją odbudowali.
Schody na Mariną Skalę.
Z Marinej Skaly rozciąga się wspaniały widok na Czeską Szwajcarię i fragmenty Szwajcarii Saskiej. Jeśli rzucimy okiem na północ, zobaczymy dwa kolejne cele naszej wędrówki. A jeśli rzucimy okiem na południowy zachód, nasze oczy natrafią na tej wędrówki początek, czyli Jetrichovice. Jedyne, czego nie zobaczymy, to szlak, którym tu dotarliśmy...
Widok z Marinej Skaly. Na pierwszym planie Vyleminina Stena. W tle Rudolfov Kamen.
Teraz wędrujemy dalej szlakiem czerwonym. Tym razem będzie on już w miarę płaski, niekiedy opadając ostro w dół, a niekiedy wzbijając się ostro w górę. Najciekawszym elementem na tym etapie będą coraz częściej pojawiające się monumentalne skały, a także głębokie przepaście. Musimy szczególnie uważać, gdyż szlak robi się momentami bardzo wąski, a zabezpieczenia w tej okolicy są niestety liche. Bardzo liche.
Rozwidlenie w kierunku Vilemininej Steny.
Po kilkudziesięciu minutach docieramy do kolejnego rozwidlenia. Jeśli skręcimy nieco w lewo będziemy mieli okazję podziwiać ten sam krajobraz, co na Marinej Skale, choć z nieco innej perspektywy. Znajdziemy się bowiem na Vilemininej Stenie. Ten punkt widokowy różni się znacząco od poprzedniego. Nie musimy się na niego wspinać. W zasadzie schodzimy nawet nieco w dół. W pewnym momencie wyłaniamy się po prostu z lasu i odnajdujemy się na otwartej przestrzeni. Całkiem sporej. Ogrodzonej nawet barierkami! Plus dla Czechów...
Widok z Vilemininej Steny.
Wracamy teraz do rozwidlenia, a następnie kontynuujemy naszą wędrówkę na północ. Szlak wydaje się teraz wariować. Nie dość, że jest jeszcze węższy, niż poprzednio, to wiedzie niemalże bez przerwy to w górę, to w dół. Po kilkudziesięciu minutach takich wzlotów i upadków sytuacja wreszcie się stabilizuje. Wiąże się to jednak ze stopniowym zanikiem pięknych skał i dominacją lasu w krajobrazie. Czeka nas więcej całkiem długa, monotonna wędrówka po leśnych ścieżkach. W międzyczasie będziemy mieli okazję skręcić na szlak żółty, który jednak w krótszej perspektywie nie zaprowadzi nas nigdzie indziej, tylko do jeszcze gęstszego lasu.
Szlak niebawem po opuszczeniu Vilemininej Steny.
Widoki rozciągające się ze szlaku.
Krajobraz leśny na etapie późniejszym.
Wreszcie jednak ta monotonia zostanie nam wynagrodzona. Docieramy bowiem do ostatniego z trzech punktów widokowych - Rudolfovego Kamena. Widać go już z daleka - i rzeczywiście wygląda jak powiększony sto razy kamień! Oczywiście można wejść na sam jego szczyt. Pomogą nam w tym łańcuchy, prymitywne drabinki i haki. Na szlaku, jak i na wierzchołku skały brakuje jednak zabezpieczeń. Przybywa tam całe mnóstwo rodzin z małymi dziećmi, a na górze nie ma ani jednej barierki. Nie jest więc nazbyt bezpiecznie. Widoki jednak są piękne. Oczywiście dostrzeżemy stąd Mariną Skalę, wyraźnie wyróżniającą się na tle krajobrazu.
Rudolfov Kamen.
Widok z Rudolfovego Kamena.
Droga powrotna wiedzie najpierw czerwonym szlakiem w kierunku Vysokiej Lipy, a następnie zielonym do Jetrichovic. Szlak staje się szeroki i łagodnie opada w kierunku górskiej doliny. Towarzyszyć nam dalej będzie Marina Skala, a przy dobrej porze roku i pogodzie może uda nam się nazbierać trochę jagód.
Skały pojawiające się na szlaku do Jetrichovic.
I jeszcze raz Marina Skala od dołu.

Flagi i ich znaczenie 3 (Ameryka Północna)

Kontynuujemy naszą podróż przez świat flag, bander i sztandarów. Dziś zawędrujemy aż za ocean, do Ameryki Północnej. Jak w każdym zakątku świata, nie brak tam interesującego materiału na poniższy artykuł. Zaczynajmy więc!

1. Stany Zjednoczone
Co można by powiedzieć nowego o fladze Stanów Zjednoczonych? Niewiele. Zapewne wiecie, że każda gwiazdka na niebieskim polu symbolizuje jeden stan, a każdy z 13 biało-czerwonych pasów - po jednym stanie założycielskim. Można się jednak przyczepić do pierwszej części powyższego oświadczenia, a więc do gwiazdek. Ich istnienie spowodowało bowiem, iż na przestrzeni ostatnich 250 lat USA zmieniały swoją flagę... 27 razy! Przecież po włączeniu każdego nowego stanu trzeba było umieścić jego oznaczenie na symbolach narodowych, prawda? Wielokrotnie zdarzały się więc sytuacje, że dana wersja flagi obowiązywała przez jeden rok. Dlaczego nie krócej? Otóż wszystkie poprawki wnoszono w Dzień Niepodległości, czyli 4 lipca. Aha. Warto również wspomnieć, że liczba gwiazdek sprawiała często całe mnóstwo problemów konstruktorom flagi. Przez to w niektórych okresach można było na owej fladze oglądać kształty dość niespodziewane, z których kilka prezentuję poniżej.

Flag of the United States (WFB 2004)
Aktualna flaga USA.
US historical flags-United States of America
Historyczne flagi Stanów Zjednoczonych
2. Antigua i Barbuda
Pierwsze pytanie z jakim spotkam się w tym przypadku, będzie brzmieć: Co to jest Antigua i Barbuda? A jest to malutkie państewko na Karaibach. Składa się z dwóch wysp - Antiguy i Barbudy (zaskakujące! :)). Flagę ten mały, nieskomplikowany kraik ma jednak bardzo złożoną. Cztery kolory stanowią tło. Czerwony oznacza energię i dynamizm, jakim podobno cechują się mieszkańcy państwa. Niebieski to nadzieja i morze, czarny - afrykańskie pochodzenie mieszkańców Antiguy i Barbudy, biały - piasek. Wschodzące słońce nawiązuje do nastania nowej ery - cokolwiek to znaczy. Poza tym, na fladze widoczny jest wyraźny zarys litery "V", który symbolizuje zwycięstwo.

Flag of Antigua and Barbuda (WFB 2004)
3. Barbados
Idziemy nieco na południe od Antiguy i Barbudy. Po przepłynięciu jakiś kilkuset kilometrów znajdziemy się na Barbadosie. Państwo równie niewielkie, flaga równie ciekawa. Znaczenie trzech kolorowych pasów jest niezbyt górnolotne. Niebieski to po prostu morze, a złoty - piasek. Nas interesuje jednak umieszczony w centrum flagi trójząb. Element ten nawiązuje do dawnej flagi Barbadosu, z czasów, gdy był jeszcze kolonią. Na fladze owej widoczny był trójząb trzymany przez wyjeżdżającą z wody boginię. Wtedy był jednak cały, długi - tak na oko - na jakieś dwa metry. Na aktualnej fladze Barbadosu widzimy natomiast wyłącznie jego końcówkę, co jest symbolem wyzwolenia się z dawnych więzów, odzyskania niepodległości. Ponadto, trójząb ma trzy ramiona, którym można przypisać dodatkowe znaczenie. Otóż odnosić się one mają do trzech podstaw demokratycznego państwa - rządy ludu, dla ludu i przez lud.

Flag of Barbados (WFB 2004)
Aktualna flaga Barbadosu.
Flag of Barbados (1870–1966)
Flaga Barbadosu z okresu podległości wobec Wielkiej Brytanii.
4. Belize
Zastanawialiście się kiedyś, jak swoją flagę rysują mieszkańcy Stanów Zjednoczonych - dajmy na to dzieci w szkole? Albo jak do tego zadania zabierają się mieszkańcy Cypru (o tej fladze tutaj)? Okazuje się, że niektórzy mają jeszcze gorzej. Weźmy takie Belize. Tło niebiesko-czerwone. Nie jest źle. W środku znajduje się jednak biały dysk. A na nim herb państwa, trzymany przez Metysa i czarnoskórego mężczyznę. Z tyłu pokaźne drzewo, wokół... 50 listków mahoniowca. Skomplikowane, prawda?

Flag of Belize (WFB 2004)

5.Nikaragua
Nikaragua położona jest w Ameryce Środkowej, na tym wąskim przesmyku, który łączy Amerykę Południową z Meksykiem. Flaga niewielkiego państwa wzorowana jest na fladze Zjednoczonych Prowincji Ameryki Środkowej, kraju istniejącego w I połowie XIX wieku. Nikaragua nie jest jedynym państewkiem regionu, które zaczerpnęło swoją flagę właśnie od Zjednoczonych Prowincji. W bardzo podobnej fladze Hondurasu znajduje się na przykład pięć gwiazdek. Tym razem w centrum flagi zobaczyć możemy trójkąt, a w nim... dużo rzeczy. Po pierwsze, pięć wulkanów reprezentujących pięć dawnych państw należących do Zjednoczonych Prowincji (Nikaragua uważa się za ich spadkobiercę). Po drugie, tęcza symbolizująca świetlaną przyszłość i pokój. Po trzecie, czapka frygijska odnosząca się do wolności.

Nicaragua flag 300
Flaga Nikaragui.
National Flag of Honduras
Flaga Hondurasu.
 
6. Meksyk
Flaga Meksyku złożona jest z trzech pasów i czegoś w samym środku. Pas zielony to nadzieja, biały - czystość, czerwony - krew walczących o niepodległość kraju. Tym czymś jest natomiast orzeł pożerający grzechotnika, stanowiący również herb państwa. Orzeł jest symbolem narodowym Meksyku, a wąż reprezentuje dawną kulturę tych ziem, związaną oczywiście z Aztekami.

Flag of Mexico 
Kończymy naszą podróż po Ameryce Północnej. Poznaliśmy kilka interesujących flag, a już niedługo wybierzemy się jeszcze dalej, bo do Ameryki Południowej. :)

czwartek, 25 czerwca 2015

Zemsta Indian, czyli o tym, jak odkrycie Ameryki wyszło Europie bokiem

12 października 1492 roku. Krzysztof Kolumb ląduje na wyspie San Salvador w archipelagu Bahamów wraz z załogą trzech statków - Santa Maria, Nina i Pinta. W tym właśnie momencie rozpoczyna się trwający przez kolejne kilkadziesiąt lat podbój Ameryki przez Europę. Już niebawem nowym lądem podzielą się w Tordesillas Hiszpania i Portugalia. Później za ocean wyruszą konkwistadorzy, w tym pogromca Azteków Hernan Cortez i Francisco Pizarro, który sprowadzi zagładę na Inków. Indianie będą cierpieć. Upadną ich kwitnące państwa, zostaną zmuszeni do ciężkiej pracy na plantacjach, wreszcie będą ginąć na przywleczone przez kolonizatorów, nieznane im dotychczas choroby. W pewnym stopniu rdzenni mieszkańcy obu Ameryk zrewanżują się jednak swoim oprawcom. Zemsta nie będzie słodka, bo zanim ona nastąpi większość Indian dawno już zginie. Ale i Europejczykom nie będzie do śmiechu, choć zapewne dopiero po kilkuset latach odkryją, skąd się wzięły ich problemy...
Spanish Colonization of Mexico
Hiszpanie w Meksyku autorstwa Thomasa Townsenda.
Rosja, początek XVI wieku. W kraju szerzy się dziwna, niespotykana dotąd choroba. Objawia się wrzodami, zmianami skórnymi, a w dłuższej perspektywie przewlekłymi dolegliwościami, takimi jak bóle głowy czy gardła oraz poważniejszymi schorzeniami. Choroba ta nosi miano polskiej, bo właśnie stamtąd ją przywleczono. Z tym, że w Polsce nazwano ją chorobą niemiecką, w Niemczech francuską, we Francji angielską, w Anglii hiszpańską. Nie zmienia to faktu, że każda z wymienionych nacji nie ma racji w tej kwestii. Schorzenie, o którym mowa to tak naprawdę syfilis, inaczej kiła, a jego źródła dopatrywać się można w Ameryce. Jako że przenoszone jest drogą płciową, do Europy dotarło w rekordowym tempie. Być może przywlekł je do nas sam Kolumb! Cóż, zbyt wielu kandydatów, którym moglibyśmy udowodnić takowy uczynek, nie ma. Wszak pierwsza epidemia syfilisu wybuchła już w 1494 r., a więc niecałe dwa lata po przybyciu Kolumba na Karaiby.
Nova-Reperta-prent 6 guaiacum
Umierający na wenerię (syfilis) - autorem Jan van der Straet.
Kiła szczególnie upodobała sobie elitę społeczeństwa. Albo ta elita upodobała sobie kiłę, ze względu na swoje specyficzne obyczaje. Choroba zbierała tak solidne żniwo wśród władców i możnowładców, że w niektórych kręgach określano ją nawet mianem dworskiej. Znamienny pozostaje na przykład przypadek Jana Zamoyskiego, który przekazał syfilis swej żonie - Marii Kazimierze d'Arquien. Istnieje także spore prawdopodobieństwa, że ta podzieliła się później schorzeniem ze swoim drugim mężem, a mianowicie Janem Sobieskim. A kiła z całą pewnością nie była jedyną chorobą, którą obdarzyła nas Ameryka.
Gascar Apotheosis of John III Sobieski
Apoteoza Jana III Sobieskiego w otoczeniu rodziny Henri Gascara.
Podbój Nowego Świata przez Europę odbił się na mocarstwach europejskich również w znacznie poważniejszy sposób. W praktyce odkrycie Ameryki doprowadziło bowiem do upadku wielkiej jak dotąd Hiszpanii. Przede wszystkim upadku ekonomicznego. Zaraz. W jaki sposób Hiszpania mogła podupaść ekonomicznie, skoro zza oceanu zaczęto przywozić całe statki obładowane srebrem i złotem? Otóż właśnie te statki pełne srebra i złota były gwoździem do trumny.

Po pierwsze, władcy Hiszpanii stwierdzili, że skoro mają tyle forsy, to nic już im nie zagrozi. Mogą robić co chcą, nie oglądać się na innych i po prostu wydawać. W połowie XVI wieku rozpoczęła się w Madrycie przebudowa siedziby Habsburgów, pałacu Alkazar, czyniąc z niej jeden z najwytworniejszych i najbardziej monumentalnych budynków w Europie. Kolejni królowie Hiszpanii wplątywali się w liczne wojny, myśląc że są panami świata. Zaangażowali się więc w potyczki na Półwyspie Apenińskim, długotrwałe starcia z Anglią, niemalże nieustające przepychanki z Imperium Osmańskim. W rezultacie po latach tłustych przyszły lata chude.
Battle of Lepanto
Bitwa pod Lepanto (1571) pomiędzy Imperium Osmańskim a Święta Ligą, w tym Hiszpanią.
Szybko też okazało się, że to pozorne bogactwo państwa sprawiło, że jego gospodarka stanęła w miejscu. Nie było już konieczności rozwoju przemysłu, skoro wszystkie dobra można było kupić za ogromne sumy ściągane z Ameryki. A jako że na rynku znalazło się mnóstwo srebra i złota, drastycznie spadła wartość tych kruszców. Doszło do czegoś, co dziś nazwalibyśmy hiperinflacją. Wszystkie te czynniki sprawiły, że na sto lat po odkryciu Ameryki Hiszpania była już tylko cieniem tego, czym była w 1492 roku.

Okazuje się więc, że nie tylko Ameryka miała czego żałować z powodu odkryć Kolumba. Również i w Europie wydarzenia z końca XV wieku przyniosły liczne negatywne skutki, choć - rzecz jasna - nie tak straszne, jak za oceanem.

Dach Opolszczyzny, czyli na Biskupią Kopę

Wyobraźcie sobie następującą sytuację. Mieszkacie w Opolu. Pewnego pięknego poranka wpada Wam do głowy pomysł, by wyruszyć gdzieś w góry. Nie chcecie jechać zbyt daleko, żeby mieć więcej czasu na wędrówkę, a mniej na siedzenie w samochodzie. I tu pojawia się problem. Możliwości bowiem macie aż... dwie. Pierwsza opcja to Ślęża - 90 minut drogi i spacer wśród tłumów Wrocławian. Opcja druga to położona w Górach Opawskich Biskupia Kopa, największy szczyt Opolszczyzny i piąty co do wysokości spośród wzniesień wspomnianego wyżej pasma. Miejsce to jest świetnym celem z uwagi na pewien fakt - nie da się tam popaść w rutynę!

Na Kopę Biskupią wspiąć się można bowiem od wielu stron, zarówno z Polski, jak i Czech. Jest mi niezmiernie przykro, że nie mogę opisać trasy wiodącej ze Zlatych Hor, którą przespacerować się okazji jeszcze nie miałem. Niemniej z chęcią zaprezentuję Wam te szlaki, które rozpoczynają się w Jarnołtówku, czy Pokrzywnej. A trochę ich jest.

Najpopularniejszy, bo i najłatwiejszy szlak wiedzie spod ośrodka "Ziemowit". Znajdujący się tam parking jest położony kilkadziesiąt metrów powyżej Jarnołtówka, więc część trasy mamy już na samym wstępie z głowy. Droga jest szeroka i wiedzie północno-wschodnim zboczem Biskupiej Kopy. Po plus minus godzinie wędrówki szlak staje się znacznie bardziej stromy i prowadzi po kamieniach aż do schroniska, zlokalizowanego na wysokości ok. 775 metrów, a więc przeszło 100 metrów poniżej szczytu. Drogę tą można łatwo obejść, skręcając przed stromizną w lewo. Okaże się to dobrym wyborem, ale nie ze względu na fakt, iż trasa ta jest znacznie mniej wymagająca. Otóż mniej więcej w połowie trasy napotkamy na całkiem spory obszar, na którym drzew brakuje. I stamtąd rozciąga się całkiem piękny - jak na te okolice - widok na południową Opolszczyznę.
Szlak wiodący na Biskupią Kopę od Jarnołtówka.
Szlak na Biskupią Kopę - obejście stromego szlaku, wiodącego do schroniska.

Jak wyżej.
Tym, którzy nie lubią zbytnio leniuchować, zalecam natomiast szlak czerwony, wiodący z centrum Jarnołtówka. Początkowo biegnie on asfaltową drogą w kierunku parkingu znanego nam z opcji numer 1. Później jednak skręca w las. Na trasie tej nie możemy spodziewać się pięknych pejzaży. Z całą pewnością natrafimy jednak na strome, wymagające podejścia. Ścieżka jest tutaj wąska i staje się bardziej pozioma niż pionowa dopiero na krótko przed schroniskiem.
Schronisko pod Biskupią Kopą.
Drewniany wojownik, którego napotkać możemy w pobliżu schroniska.
Na Biskupią Kopę można też wleźć od strony Pokrzywnej, miejscowości położonej na wschód od Jarnołtówka. Szlak jest w tym przypadku długi i bardzo zróżnicowany. Czasem wiedzie ostro w górę, innym razem prowadzi nawet w dół. Po drodze wielokrotnie jesteśmy zmuszani do zmiany kierunku wędrówki. Z tego szlaku mamy możliwość dojścia do schroniska, lecz najszybciej będzie dostać się na Biskupią Kopę wąską i bardzo stromą ścieżką na jej południowym zboczu.

Wiemy już jak dostać się na szczyt Biskupiej Kopy. Teraz więc dowiedzmy się, co ciekawego możemy na nim zobaczyć. Znajduje się tam wieża widokowa. Budowla ma interesujący, niestandardowy wygląd. Oczywiście, możemy na nią wejść. Z jej szczytu rozciąga się wspaniały widok na Opolszczyznę i Jeseniki. Przy dobrej pogodzie mamy okazję zobaczyć najwyższą górę regionu - Pradziad, z charakterystyczną szpicą na szczycie. Warto także zwrócić uwagę na charakterystyczną rzeźbę terenu Gór Opawskich. Pomiędzy równiną a wysokimi na prawie tysiąc metrów szczytami nie ma żadnego stanu pośredniego, jakichś deformacji występujących na przedpolu gór. W rezultacie góry te wyrastają jakoby z niczego. Interesujące...
Wieża widokowa na Biskupiej Kopie.
Schody wiodące na szczyt wieży.
Widok z wieży - Zlate Hory i pasmo Jesioniki.
Kopa Biskupia to dla mieszkańców Opolszczyzny doskonałe miejsce na krótki, jednodniowy wypad. A turystów z innych regionów Polski serdecznie zachęcam do zatrzymania się na jeden dzień w Jarnołtówku. :)

Zobacz też:
1. Moszna. Podopolski Disneyland

środa, 24 czerwca 2015

Ikony telewizji: Pięćdziesięcioletni doktor

Historia telewizji jest bardzo krótka. W zasadzie jej początek możemy wyznaczyć już na lata powojenne (nie mylić z kinematografią!). W tak krótkim - jakby się wydawało - okresie powstało jednak całe mnóstwo rozmaitych programów telewizyjnych, począwszy od seriali i teleturniejów, a skończywszy na widowiskach rozrywkowych. Wśród tysięcy tytułów pojawia się niewielka ich liczba, które uznać możemy za kultowe. Kultowe nie dlatego, że ogląda je mnóstwo widzów i nie dlatego, że mają już po kilka tysięcy odcinków. Kultowe dlatego, że na przestrzeni ostatnich dekad trafiały do kilku pokoleń, zapisały się w ich świadomości i wywarły znaczący wpływ na historię telewizji. No i oczywiście dlatego, że są jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, oryginalne. I te kultowe programy postaram się Wam przybliżyć w ciągu najbliższych kilku tygodni.

Obiecuję, że pisząc tą serię artykułów będę się starał zapomnieć o własnych sympatiach i napisać sporo również o tych formatach, które mnie nie przekonują, lecz których kultowości nie mogę zaprzeczyć. Na początek jednak sięgnę po serial telewizyjny, którego jestem prawdziwym miłośnikiem. Na dobry początek.

23 listopada 1963 roku na brytyjskim kanale BBC TV pojawił się pierwszy odcinek nowiuśkiego serialu wiodącej angielskiej stacji. Jego producenci nie przypuszczali, iż historia, którą zaprezentują widzom, okaże się wielkim sukcesem i będzie przyciągać przed ekrany miliony ludzi nawet po 50 latach, stając się jednym z najdłużej kręconych programów telewizyjnych w historii. Mowa o Doktorze Who, serialu w którym dopatrywać się można elementów science-fiction, fantasy, dramatu i komedii. Doprawdy wybuchowa mieszanka, czyż nie?

Peter Capaldi as Doctor Who filming in Cardiff June 2014
Kręcenie Doctora Who zza kulis. Po lewej Peter Capaldi w roli dwunastego Doktora. Po prawej Jemma Redgrave jako Kate Stewart, Ingrid Oliver jako Osgood oraz Michelle Gomez, odtwórczyni roli Missy, wroga Doktora.
Zacznijmy jednak od początku. A mianowicie, o czym ten serial-tasiemiec traktuje? Jego głównym bohaterem jest Doktor. Nie znamy jego prawdziwego imienia. Wiemy natomiast, że jest kosmitą. Ma dwa serca, ponadprzeciętną inteligencję i takie tam. Aha. I nie umiera, tylko przechodzi proces nazwany regeneracją, polegający na całkowitej zmianie wyglądu zewnętrznego i osobowości. Bardzo przydatna cecha w perspektywie starzenia się odtwórców głównej roli, prawda? W zasadzie jednak żaden aktor nie utrzymał się przy Doktorze na długo. Najdłużej grał go Tom Baker (1974-1981, a więc 8 lat). John Hurt był natomiast Doktorem aż przez... dwa odcinki. Obecnie gdy włączymy BBC, zobaczymy na ekranie twarz dwunastego Doktora (Doktor Hurta nie był brany pod uwagę przy numeracji), odtwarzanego przez Petera Capaldiego.

Doctor Who cast
Konferencja prasowa twórców i obsady Doktora Who. Od lewej: Steven Moffat (scenarzysta), Matt Smith (jedenasty Doktor), Karen Gillan (Amy Pond), Arthur Darvill (Rory Williams) oraz Beth Willis (producent).
Doktor posiada jeszcze jedną specyficzną cechę - podróżuje w czasie i przestrzeni przy pomocy statku TARDIS, posiadającego wygląd niebieskiej budki policyjnej. I znów przydatna pod względem marketingowym cecha. W każdym odcinku można umieścić Doktora w dowolnym miejscu w całym wszechświecie, w dowolnym czasie, od Wielkiego Wybuchu po kres rzeczywistości. Ba! Można nawet raz na jakiś czas, w mniej lub bardziej oryginalny sposób, przekierować naszego podróżnika do świata równoległego. Przy takich możliwościach trudno wplątać się w jakieś utarte schematy...

Tardis BBC Television Center
Charakterystyczna budka policyjna, w serialu grająca statek TARDIS.
Doktor, rzecz jasna, nie podróżuje sam. Bez przerwy jest u jego boku jakiś pomagier, nazwany na potrzeby serialu towarzyszem. Takich towarzyszy pojawiło się od 1963 roku całe mnóstwo. I nie byli to tylko ludzie. Zdarzały się na tym stanowisku nawet roboty. Zazwyczaj trudno jest nam zrozumieć, po jakiego grzyba postacie te wchodzą z Doktorem w układ i podróżują z nim gdzie popadnie, lecz ich obecność jest przecież dla nas bardzo ważna. Po pierwsze, Doktor musi komuś wyklarować swój plan działania i wytłumaczyć niewytłumaczalne. Nie będzie przecież na okrągło gadał do siebie, prawda? Po drugie, widz musi się z kimś utożsamić, a jako że emocje głównego bohatera są - delikatnie mówiąc - niestandardowe, potrzebny nam jest ktoś normalny... albo prawie normalny.

Doctor Who Experience Cardiff - Rise and evolution of the Daleks (14602025621)
Makiety Daleków, głównych wrogów Doktora, z różnych okresów.
Przejdźmy już jednak do zasadniczego pytania. Co sprawiło, że Doktor Who okazał się dla BBC wielkim sukcesem i mógł przetrwać ponad 50 lat? Musicie wiedzieć, iż ta liczba jest nieco naciągnięta. W latach 1989-2005 mieliśmy bowiem drobną przerwę. Było to wynikiem spadającej oglądalności i braku porozumienia w zarządzie BBC. Fanów serialu było jednak na tyle dużo, że nigdy nie przestano myśleć o wznowieniu emisji. W 1996 r. wyprodukowano nawet pełnometrażowy film przedstawiający perypetie Doktora. Gdy produkcję wznowiono na dobre w 2005 r. popularność serialu przekroczyła wcześniejsze przewidywania. Dziś oglądają go miliony widzów w kilkudziesięciu krajach na całym świecie. Czyni go to jedną z najbardziej dochodowych produkcji BBC, a także najpopularniejszym serialem nie-telenowelą. Tylko w Wielkiej Brytanii oglądalność sięga niekiedy 12 milionów widzów, przy średniej na poziomie 8 milionów na odcinek.

DoctorWhoWorld Map
Państwa, w których nadaje się obecnie nowe odcinki Doktora Who.
Przyjrzeliśmy się już więc historii pierwszej z ikon telewizji. Co myślicie o zaprezentowanym powyżej serialu? Słyszeliście już o nim? A może go oglądacie? Jeśli tak - jakie wrażenia? :)

Zobacz też:
1. Czasem warto zostać w kinie na napisach