niedziela, 26 lipca 2015

Samoa też chce na Mundial

Kolejne Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, noszące pseudonim Mundialu, odbędą się już za... trzy lata. Już albo dopiero. Trzy lata to - bądź co bądź - całkiem dużo czasu. Nie przeszkodziło to jednak w przeprowadzeniu dnia wczorajszego losowania do kwalifikacji. Niewielu zauważyło jednak, iż losowanie to nie było przeznaczone wyłącznie dla strefy UEFA, a więc dla Europy. Swoich przyszłych rywali poznały także zespoły z innych części świata. A na niektórych kontynentach awans na mundial wydaje się naprawdę prawdziwą sztuką. Najbardziej interesująco cała ta sytuacja wygląda z perspektywy kilku zespołów, wśród których znajdziemy Samoa.
Flickr - BBM Explorer - Luzhniki Stadium, Moscow
Moskiewskie Łużniki, jeden ze stadionów FIFA 2018.
W Europie kwalifikacje do Mistrzostw Świata wydają się takie jasne i klarowne. I rzeczywiście - faza grupowa, potem baraże dla zespołów z drugich miejsc i wypad. Tak ładnie i przyjemnie jest jednak tylko u nas i w Ameryce Południowej, gdzie wszystkie zespoły rywalizują ze sobą. A gdzie indziej? No a gdzie indziej zaczynają się schody.

Samoa, czyli małe państwo w Oceanii, o powierzchni zbliżonej do Wielkopolski, złożone w gruncie rzeczy z dwóch niewielkich wysp. Liczba ludności nie przekracza 200 tysięcy, tradycje piłkarskie dosyć krótkie. Państwo to nie ma więc najmniejszych szans na to, by znaleźć się za trzy lata w Rosji. Ale próbuje - i to się liczy. Reprezentanci Samoa rywalizację rozpoczynają zawsze jako jedni z pierwszych. Muszą bowiem wziąć udział w pierwszej rundzie kwalifikacji strefy OFC (Oceania), w której startują wyłącznie cztery zespoły. Tym razem oprócz Samoa są to Tonga, Samoa Amerykańskie i Wyspy Cooka. Rywalizacja jest zacięta, bo tylko jedna drużyna awansuje do rundy drugiej. A rundę drugą stanowi odbywający się na dwa lata przed mistrzostwami świata Puchar Narodów Oceanii, coś w rodzaju czempionatu kontynentalnego.
Samoa blank map
Mapa Samoa.
Oprócz zwycięzcy z pierwszej rundy, w Pucharze Narodów udział bierze jeszcze siedem innych zespołów. A mianowicie, Thaiti, Papua-Nowa Gwinea, Nowa Kaledonia, Nowa Zelandia, Wyspy Salomona, Fidżi i Vanuatu. Zaraz. A gdzie jest Australia?! Australia jakieś dziesięć lat temu stwierdziła, że woli uczestniczyć w eliminacjach azjatyckich. W praktyce dało to większe szanse na awans do mistrzostw Nowej Zelandii. A i Australia sobie całkiem nieźle radzi w w rywalizacji z państwami azjatyckimi. Ostatnim razem zajęła w nich czwarte miejsce, co oznacza pewny awans.

Załóżmy, że Samoa zwyciężyło w rozgrywkach pierwszej rundy i uzyskało możliwość występu na Pucharze Narodów Oceanii. Co jest teraz celem tej wyspiarskiej reprezentacji? Po pierwsze, jak najlepsza pozycja w kontynentalnych zawodach. Drużyny dzieli się na dwie grupy po cztery zespoły. I z każdej z tych grup do kolejnego etapu przechodzą trzy najlepsze reprezentacje.

Trzecia runda przypomina nieco drugą. Dwie grupy, tylko tym razem po trzy zespoły. Awans otrzymują tylko zwycięzcy, którzy później walczą ze sobą. I przyjmijmy, że - choć to mało prawdopodobne - zwycięzcą w jednej z grup zostało Samoa. I - co jeszcze dziwniejsze - pokonało najlepszą ekipę z grupy drugiej. Okazuje się, że jest najlepszym zespołem Oceanii. Czy oznacza to jednak, że może już szykować się na Mundial? Niestety nie. Bo jest jeszcze coś takiego jak baraże interkontynentalne...

W barażach tych biorą udział cztery zespoły z czterech różnych kontynentów - 5. zespół Azji, 1. Oceanii, 5. Ameryki Południowej i 4. Ameryki Północnej. Za pomocą losowania poznają oni swoich przeciwników, z którymi będą walczyć o awans. I tutaj Samoa może liczyć już tylko na szczęście. Jeśli trafią na którąś z Ameryk, to ich przeciwnik niemalże na pewno będzie bardzo mocny. Pojedynki amerykańsko-oceańskie kończyły się jak dotąd bardzo jednostronnie. Rok temu Meksyk w takim meczu pokonał Nową Zelandię 9:3. Znacznie większe szanse będą, gdy Samoa trafi się zespół z Azji. Wówczas może dojść do sytuacji takiej jak sprzed pięciu lat, kiedy Nowa Zelandia pokonała Bahrajn 1:0. W tym wszystkim jest tylko jeden haczyk. Jak widzimy na podanych przykładach, tym zespołem dyżurnym, który trafia do baraży, jest w Oceanii nie Samoa, a Nowa Zelandia...

poniedziałek, 20 lipca 2015

Legendy motoryzacji 2

Nie tak dawno przy pomocy artykułu "Legendy motoryzacji" spotkaliśmy się z Fordem T, Maluchem i Trabantem. Samochodów zasługujących na miano kultowych jest jednak znacznie więcej. Dziś poznamy kolejne trzy z tego doborowego grona. No.... W niektórych przypadkach może nie do końca doborowego, ale słynnego na pewno.

Esencja luksusu
Na polskich drogach spotkać można różne samochody, łącznie z tymi ekskluzywnymi. Alfa Romeo to już chleb powszedni, coraz częściej widoczne są Bentleye, czy Chryslery, a jeśli odpowiednio dużo pojeździmy, to może wpadnie nam w oko nawet jakieś Porsche. Są jednak takie marki, których u nas praktycznie rzecz biorąc nie uświadczymy. Jedną z nich jest Rolls-Royce, producent słynący z luksusowego towaru, w którego fabrykach większość takich czynności, jak wstawianie szyb, czy montowanie pomniejszych części, jest wykonywanych ręcznie. W rezultacie tańsze modele możemy kupić dziś już za jakieś - bagatela - milion złotych.

Jedną z najbardziej znamienitych produkcji Rolls-Royce'a jest Phantom. Samochód, który kojarzy się z wieloma rzeczami, lecz przede wszystkim czernią i przeraźliwie długim przodem. Pierwsze modele tej marki opuściły fabryki w 1925 r. A kiedy zniknęły z linii produkcyjnych? Cóż, w zasadzie to nigdy. Po Phatnomie I przyszedł bowiem Phantom II, później Phantom III i tak dalej. Producent tylko dwa razy zarzucił na jakiś czas produkcję Phantomów. Najpierw przy okazji II wojny światowej, później w latach 90. Obecnie z fabryk wyjeżdżają aż trzy rodzaje tego samochodu. Pierwszy - po prostu Phantom - ma dosyć monstrualne rozmiary. Drugi - Phantom Coupé - ma monstrualne rozmiary i do tego... zaledwie dwa drzwi. Trzeci - Phantom Drophead - ma monstrualne rozmiary, dwoje drzwi i rozsuwany dach. Ciekawe o jakie ciekawostki rozszerzono by czwarty typ, gdyby go produkowano, prawda?
1927 Rolls-Royce Phantom I Windover Tourer
Roll-Royce Phantom I z lat 20. ...
SC06 2006 Rolls-Royce Phantom
... i Roll-Royce Phantom z XX wieku.
Może ogóreczka?
Trudno powiedzieć dlaczego PRL-owska popkultura (jeśli można ją tak nazwać) nazwała ten autobus mianem ogórka. Ale nazwała. Właściwie to o jakiej marce mówimy? O Jelczu, choć nie do końca. A to dlatego, że Jelcz 043 był tylko odmianą Skody 706 RTO.

Można powiedzieć, że polskie władze komunistyczne chciały otworzyć prężnie rozwijającą się fabrykę samochodów, lecz nie chciało im się już tworzyć własnych projektów pojazdów. Rozwiązanie okazało się proste. Odkupili po prostu licencję od czeskiego producenta i wytwarzali praktycznie takie same autobusy, co nasi południowi sąsiedzi, z tym że pod innym szyldem. I jeszcze jedna drobnostka - z Czech pochodził nie tylko pomysł, lecz także... większość części...
Gdańsk Wrzeszcz zajezdnia autobusowa (autobus ogórek)
Samochód dla każdego
Volkswagena Garbusa zna prawie każdy. I nic dziwnego - to jeden z najpopularniejszych pojazdów w historii. Konkurować może chyba tylko z... koniem. Mało kto jednak wie, że projekty Garbusa powstały już w latach 30. XX wieku. Nieco ciekawsze jest to, że zaprojektowanie samochodu zlecił Adolf Hitler, poszukujący auta o tak prostej konstrukcji i tak niskiej cenie, że będzie sobie mógł na nie pozwolić każdy. No, to mu nie wyszło. W nazistowskich Niemczech pierwsze modele Garbusa były materiałem dla bogaczy. Jest jednak jeszcze jedna ciekawostka. Kto zaprojektował pierwszego Volskwagena w historii? Ano Ferdinand Porsche. Oryginalnie, prawda?

Ponowną produkcję Garbusów rozpoczęto natychmiast po wojnie, już w 1945 roku. I tym razem do pracy tej się przyłożono. Volswagen stał się tak powszechny, jak chlebek o poranku. W ciągu kilkudziesięciu lat jego produkcji, z fabryk wyjechało ponad 21 milionów egzemplarzy samochodu, w tym kilkaset tysięcy kabrioletów. Produkcję zakończono dopiero w 2003 r. Cóż powstrzymało rozwój wielkiego Garbusa? Cóż... Spadający popyt. I tyle.
Volkswagen Bubbla sista bilen
Ostatni Garbus w historii w pewnym meksykańskim muzeum.
Beetle Cabriolet Final Edition - Flickr - Moto@Club4AG
Nowy pomysł na Garbusa - auto w wersji cabrio z 2005 r.
Drugie spotkanie z legendami motoryzacji mamy już za sobą. Którego z naszych dzisiejszych bohaterów wybralibyście na poranną przejażdżkę? Każdy z kandydatów ma wiele zalet. Garbus jest znany i ceniony, roll-royce luksusowy, a Jelcz... no cóż... duży! No więc?

piątek, 17 lipca 2015

Usługowe giganty

Są takie miejsca, których poszukiwania nie będą trwać długo. W każdym mieście znajdziemy hotel, restaurację, centrum handlowe, stację benzynową, szpital... I tak dalej, i tak dalej. To rzeczy tak powszechne w dzisiejszym świecie, że trudno sobie wyobrazić, że mogłyby nas jeszcze zaskoczyć. Tymczasem gdzieś na świecie (zazwyczaj daleko! :) ) znajdują się takie obiekty z życia codziennego wzięte, których rozmiary wywołują prawdziwe zawroty głowy. Zapraszam w podróż po największych z największych.

Rekordowy hotel
O tytuł największego hotelu bije się wiele obiektów z całego świata, z różnych epok. Najczęściej za rekordzistę uznaje się jednak The Venetian. Znajdziemy go w Las Vegas. Bo gdzieżby indziej? Trudno go właściwie nazwać hotelem, bo to kompleks doprawdy wielu budynków, stanowiących nie tylko hotele, lecz także restauracje, kasyna, bary etc. Główna bryła ma 40 pięter i 145 metrów wysokości. W hotelu jest przeszło 4 000 pokoi i ponad 4 000 apartamentów. Oznacza to, że jednorazowo może tu zatrzymać się kilkanaście tysięcy ludzi, czyli - na przykład - wszyscy mieszkańcy Łańcuta.

Na terenie kompleksu znajdziemy kilkaset sklepów i restauracji o dowolnym profilu, od "tradycyjnych", amerykańskich steakhousów, przez kuchnie włoskie, po bary wegańskie. Ponadto, podczas spaceru hotelowymi alejkami z pewnością natkniemy się na teatry, kina, centra widowiskowe i konferencyjne. No i oczywiście - jak to w Las Vegas - pełnorozmiarową replikę dzwonnicy św. Marka oraz weneckiego Mostu Rialto. Warto też nadmienić, że w The Venetian w najlepszym wypadku zapłacimy około 750 złotych za dobę. Wniosek jest jeden. Jeśli nie mamy co robić z pieniędzmi i zupełnie przypadkiem posiadamy prywatny odrzutowiec, to jeszcze dziś warto polecieć do Las Vegas!
Las Vegas (4182328118)
The Venetian nocą. Na pierwszym planie replika wieży św. Marka. W tle budynek główny kompleksu.
DSC32368, Venetian Resort and Casino, Las Vegas, Nevada, USA (5175873153)
Wnętrze The Venetian.
Rekordowe lotnisko
Skoro o odrzutowcach mowa. Największym lotniskiem na świecie pod względem liczby obsługiwanych pasażerów jest Hartsfield-Jackosn w Atlancie. O nim jednak tylko nadmienię, z dwóch przyczyn. Po pierwsze znajduje się w Stanach Zjednoczonych, więc pod tym względem jest na uprzywilejowanej pozycji. Bo gdzie indziej ludzie podróżują tak dużo samolotami? Po drugie, poza wielkością nie ma w nim nic niezwykłego. Tymczasem w południowej Azji znajdziemy miejsce również całkiem spore, ale jakże interesujące...

Port lotniczy Singapur-Changi. Trzy pasy startowe, rocznie ponad 50 milionów pasażerów, co mieści lotnisko w światowej czołówce. Nie mówiąc już o tym (a właściwie mówiąc), że obiekt kilkukrotnie wygrywał konkursy na najlepsze lotnisko na świecie. W środku znajdziemy prawdziwe cuda na kiju... Mamy tu więc zadaszone ogrody botaniczne, hotele, centra SPA, baseny, zjeżdżalnie, wodospady, place zabaw, sklepy, galerie sztuki... I prawdziwą perełkę - największą na świecie ruchomą rzeźbę, czyli złożoną z przeszło tysiąca elementów Kinetic Rain. Sprawdzamy więc, czy w drodze do Vegas możemy zahaczyć o Singapur...
Changi Airport, Terminal 2, Restricted Area 3
Jeden z ogródków botanicznych na lotnisku w Singapurze.
Terminal 1 lotniska.
Rekordowe centrum handlowe
Niektórzy mogą być zdziwieni, że w tym artykule jeszcze ani razu nie pojawiła się legendarna już nazwa Dubaj. Z przyjemnością informuję, iż już nadrabiamy te zaległości. W Zjednoczonych Emiratach Arabskich będziemy bowiem szukać największego na świecie centrum handlowego. A mianowicie, The Dubai Mall, położonego w bezpośrednim pobliżu Burdż Chalifa, najwyższego budynku na świecie. W centrum znajdziemy jakieś 1 200 sklepów na kilku kondygnacjach, o łącznej powierzchni ponad miliona metrów kwadratowych!
A sklepy, jak zapewne dobrze wiecie, to nie wszystko. Poza nimi w centrum odwiedzić można kilkadziesiąt restauracji bądź barów,  kina, domy gier, hotele, a nawet wielkie akwarium o pojemności 10 milionów litrów wody, w którym żyje jakieś 30 tysięcy organizmów, w tym kilkaset rekinów. No i jeszcze jedna atrakcja - dość typowa dla Dubaju. Konkretnie - szkielet wielkiego, ogromnego dinozaura z rodziny diplodoków. Jeśli więc potrzebujecie dużego stężenia sklepów w promieniu 200 metrów, to pakujcie rzeczy i jedźcie do Dubaju!

Dubai Mall (UAE)
Wnętrze The Dubai Mall (tak na oko trzecie piętro, ale kto ich tam wie :) )
Dubai Mall
Tunel w akwarium.
Rekordowa restauracja
Tym razem nie będziemy musieli się zbyt daleko przenosić, bo zaledwie do Damaszku, a więc do Syrii. Funkcjonuje tam największy kolos w zakresie restauracji - Bawabet Dimashq. Obiekt powstał w 2002 r., w większej części znajduje się na otwartym powietrzu i może za jednym zamachem obsłużyć ponad 6 tysięcy klientów. Powierzchnia restauracyjna zajmuje plus minus 50 tysięcy metrów kwadratowych, kuchnie - około 2,5 tysiąca. Na terenie restauracji znajdziemy wodospady, fontanny, a nawet repliki starożytnych zabytków architektonicznych. Wybaczcie za brak zdjęcia - jeśli chcecie trochę popodziwiać, wejdźcie na tą stronę google images.

Mamy już za sobą podróż po usługowych gigantach. Czy chcielibyście się wybrać do któregoś z nich? A może nie lubicie takich miejsc?

wtorek, 14 lipca 2015

Ciut więcej niż 300

Historia nie zawsze jest taka, za jaką ją uważamy. Podczas odkrywania dziejów naszych przodków, a tym bardziej zamierzchłych przodków tych przodków, natrafiamy nierzadko na liczne przeszkody, które skutecznie modyfikują naszą wiedzę na dany temat. Figle płatają nam zbiorowa podświadomość, popkultura, tradycja, a nawet... źródła historyczne. W rezultacie istnieje wiele takich niewątpliwie ważnych momentów w historii ludzkości, o których nie możemy powiedzieć nic pewnego, i nawet najlepsi specjaliści są w stanie tylko i wyłącznie pozostać w sferze domysłów. Jednym z najciekawszych spośród wszystkich takich przypadków, jest znana zapewne wszystkim opowieść o 300 Spartanach walczących z Persami pod Termopilami. No właśnie... 300?
Jacques-Louis David 004 Thermopylae
Bitwa pod Termopilami w wyobrażeniach Jacques-Louis Davida
Podczas badań nad bitwą pod Termopilami historycy opierają się głównie na relacjach starożytnych dziejopisów. Wśród nich największe wzięcie mają trzy postacie: Herodot, Eforos oraz Diodor Sycylijski. Jest tylko jeden problem. Bitwa miała miejsce w 480 r. p.n.e. (to wiemy). Herodot miał wówczas cztery lata, do narodzin Eforosa pozostało lat 200, a życie Diodora przypada na okres późniejszy aż o cztery wieki. Oznacza to, że każdy z tych trzech historyków korzystał podczas wzmiankowania Termopil nie z własnego doświadczenia, a z relacji innych ludzi - nie wiemy jakich. A relacje te mogły być delikatnie mówiąc nieco zmodyfikowane...

Niemniej można z całą pewnością stwierdzić, że opowieść o 300 Spartanach to tylko połowa prawdy. Druga połowa pojawia się co prawda w twierdzeniach wymienionych wyżej historyków, lecz dzięki licznym zabiegom ludzie po prostu o niej zapomnieli. Ilu więc było obrońców Termopil?

Zacznijmy od tego, że Spartan rzeczywiście było plus minus 300. Zgodnie z dosyć prawdopodobnymi relacjami Herodota, nie byli jednak sami. Towarzyszyli im wojacy z Mantinei, Tegei, Koryntu, Arkadii, Myken, Beocji, Teb i całego mnóstwa innych greckich polis. Prawdziwa międzynarodowa koalicja... Ponadto, wszystkich tych ludzi wspierało jakieś tysiąc helotów, czyli spartańskich poddanych. Okazuje się więc, że żołnierzy pod Termopilami było jakieś siedem tysięcy.

Trochę lepiej, lecz i tak niewiele. Persów po drugiej stronie wąskiego przesmyku stanęło bowiem prawie pół miliona. To niezwykle dużo nawet jak na dzisiejsze standardy. Perski władca (Kserkses) dysponował jednak bardzo dużym potencjałem ludnościowym. Jego imperium rozciągało się wówczas na obszarze połowy znanego wtedy świata. W przełożeniu na dzisiejsze standardy, Persja obejmowałaby wszystko co pomiędzy Pakistanem na wschodzie a Libią i Bułgarią na zachodzie.

Battle of Thermopylae
Mapa bitwy.
 Bitwa trwała zgodnie z przekazami aż trzy dni. Grecy umiejętnie wykorzystali nietypowe ukształtowanie terenu, dzięki czemu udało im się bronić wyjątkowo długo. A broniliby się zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie to, że część armii perskiej obeszła ich od tyłu. Leonidas, władca Sparty odesłał wówczas do domów wszystkich mieszkańców innych polis, a sam pozostał w przesmyku na czele ze swoimi 300 Spartanami... Wróć. Nie tylko ze swoimi 300 Spartanami, bo na pozostanie w obozie zdecydowało się też jakiś 700 Tespian i 400 Teban, a także część z przytarganych ze Sparty helotów. I znów wyobrażenie o 300 wojakach okazuje się być mylne.

Bitwa nie trwała już później zbyt długo, a wszystkich obrońców wybito... I znów błąd. Nie wybito wszystkich, gdyż Tebańczycy okazali się na tyle szlachetni, że się poddali wrogowi. Oni więc trafili do niewoli.

Jak więc widzimy, historia nie zawsze jest dokładnie taka, jak nam się wydaje. Warto czasem zagłębić się w niektóre tematy, by spojrzeć na świat nieco inaczej. :)

Zobacz też:
1. O tym, jak Sobieski zdradził Polskę

poniedziałek, 13 lipca 2015

Książ

Książ jest traktowany jako jedna z największych atrakcji Dolnego Śląska. Wszędzie, gdzie się da podkreślana jest jego wartość historyczna, artystyczna, krajoznawcza... Trudno wyobrazić więc sobie - zgodnie z tymi powszechnymi opiniami - miejsce równie bogate i równie zjawiskowe. A ja jestem zmuszony przyznać, że w tych wypowiedziach jest naprawdę sporo prawdy.
Dziedziniec Zamku Książ.
Zacznijmy jednak od początku. Pierwsze spostrzeżenie - administracja zamku Książ dba o naszą kondycję fizyczną. W pobliżu zabytkowego kompleksu wyznaczono bowiem dwa parkingi, ni mniej, ni więcej. Jeden jest położony plus minus kilometr od zamkowej bramy - na nim za zaparkowanie pojazdu zapłacimy jednorazowo 10 złotych. Dla tych, którzy nie lubią spacerować (nawet na tak krótkich dystansach) czeka oczywiście drugi parking, bezpośrednio przed zamkiem. Jest tylko jeden drobny haczyk. Postój w tym miejscu kosztuje 15 złotych... za godzinę.

Niewątpliwie wybieramy więc niezbyt długi spacerek przyjemną, szeroką, asfaltową drogą. Tu i ówdzie pojawiają się rabatki kwiatowe, kwitnące krzewy i różnego rodzaju pomniczki, a zza drzew powoli wyłania się główna atrakcja rejonu - monumentalny, ogromny, przepiękny zamek Książ. Natychmiast rzuca się w oczy różnorodność stylów, jaką budowla prezentuje. Wszakże powstawała na przestrzeni całego ubiegłego tysiąclecia, więc składać się musi z fragmentów przynależnych poszczególnym epokom. I tak, elewacja południowa wraz z wieżą jest wytworem średniowiecznym, część północna reprezentuje wiek XVII, a więc coś pomiędzy renesansem i barokiem. Od wschodu, czyli w różowym segmencie, uwidacznia się już barok w pełnej krasie. Część zachodnia powstała natomiast dopiero sto lat temu.
Zamek Książ od strony podzamcza.
Do zamku wchodzi się przez budynek bramny, równie uroczy, co pozostałe obiekty kompleksu. Od południa porasta go gruba warstwa bluszczu, dodająca mu jeszcze więcej piękna. Za bramą znajdują się dawne budynki gospodarcze, w których zorganizowano prawdziwe zaplecze turystyczne. Czegóż tu nie znajdziemy! Kawiarnie, restauracje, hotele (w liczbie mnogiej), pensjonaty... i sto tysięcy budek z lodami... Wydaje się, że miejsce to jest na tyle samowystarczalne, iż wytrwały turysta nie musiałby stąd wychodzić przez dwa tygodnie!
Budynek bramny wraz z zabudową turystyczną.
Widok na budynek bramny od strony wejścia do zamku.
Gdy już przedrzemy się przez zwarty kordon knajpek, barów etc., znajdziemy się na głównym dziedzińcu. Dziś stanowi go sporej wielkości trawnik, otoczony przez niziutkie, starannie przystrzyżone żywopłoty. Wokół ustawiono bogate, dynamiczne pomniki, przedstawiające zwierzęta, postaci ludzkie (być może również mitologiczne), uzupełnione o motywy roślinne. Najważniejsze jest jednak to, co za tymi pomnikami. Dziedziniec, podobnie jak i cały zamek, położony jest bowiem na wzniesieniu, a właściwie w miarę płaskim obszarze otoczonym z trzech stron przez głęboki wąwóz. Sprawia to, iż rozciągają się stąd wspaniałe widoki na okoliczne tereny.
Widok z zamkowego dziedzińca.
Pomniki na zamkowym dziedzińcu na tle zamku.
Gdy już napatrzymy się temu wszystkiemu, możemy bezkarnie przystąpić do zwiedzania zamku. W środku umieszczono wiele interesujących wystaw. Szczególną uwagę przyciągają Metamorfozy zamku Książ, w ramach których w kilku mniejszych bądź większych pomieszczeniach urządzono staromodne salony. W największej z nich, Sali Maksymiliana, podziwiać można piękny widok na okolicę zamku. Jeśli dobrze trafimy, być może uda nam się nawet posłuchać prób zamkowej orkiestry, przygotowującej się do wieczornych koncertów.
Salon biały.
Szafa zakupiona przez administrację zamku w 2012 r.
Sufit w jednym z pomieszczeniem zamku.
Inne ekspozycje umieszczono już w średniowiecznej części zamku. Wśród nich wymienić warto ekspozycję gościnną, przygotowaną przez Muzeum Gross Rosen, na temat nazistowskiego obozu koncentracyjnego w Rogoźnicy, a także wystawę przybliżającą przedstawicieli największych rodów powiązanych w jakichś sposób z zamkiem Książ. A wśród nich znaleźć można postaci o światowej sławie - od Piastów, przez Habsburgów, po Hohenzollernów. Prawdziwe osobistości!
Wystawa dotycząca dynastii powiązanych z zamkiem Książ.
Wieża z małego dziedzińca.
Nie obędzie się jednak tym razem bez odrobinki dziegciu. Wnętrza zamku sprawiają bowiem bardzo oryginalne, skomercjalizowane wrażenie. Podczas spaceru zamkowymi korytarzami nie raz napotkamy na tabliczki typu "Sprzedaż antyków", czy "Średniowieczny sklepik", co niezbyt wpisuje się w klimat, jaki powinien się w takim miejscu roztaczać. Mistrzostwem świata są z kolei... banery sponsorów, rozmieszczone w co bardziej widocznych, reprezentacyjnych fragmentach muzeum. Z wizyty w Książu dowiemy się więc nie tylko, że zamek zbudowali Piastowie, ale też, że jakaś lokalna firma wyprodukowała cukierki o smaku chałwy...
Sprzedaż antyków, czyli gdzieś pomiędzy wystawą Metamorfozy zamku Książ a tą, dotyczącą dynastii.
Wróćmy jednak do zwiedzania. Żadnemu turyście, który się na zamku Książ pojawił, nie umknęło zapewne, iż poza zwiedzaniem standardowym, może wybrać trasę turystyczną z przewodnikiem. Plusem takiego rozwiązania jest to, iż zobaczyć możemy w ten sposób kilka bonusowych atrakcji. Pierwszą jest piętro trzecie zabytkowej budowli. Piętro owe nie prezentuje jednak sobą niczego specjalnego. W praktyce zobaczyć tam możemy kilkanaście całkowicie pustych sal, przeznaczanych standardowo na cele konferencyjno-szkoleniowe...
Piętro trzecie zamku Książ.
Dlaczego więc warto wyruszyć do zamkowych wnętrz z przewodnikiem? Ze względu na bonus numer dwa. A bonusem tym jest przejście zlokalizowanym pod zamkiem tunelem. Do tunelu tego, zbudowanego za czasów II wojny światowej, wchodzi się z poziomu zamkowych tarasów. Nie jest on długi - ma jakieś 100-200 metrów długości, lecz jest naprawdę interesującym punktem na planie zamkowego kompleksu.
U wejścia do tunelu...
Tunel pod zamkiem Książ. Wybaczcie za jakość, wywołaną słabym oświetleniem.
I jeszcze jedno. Zachęcam wszystkich chętnych, posiadających dobrą kondycję, do wybrania się na zamkową wieżę. Wiedzie na nią przeszło 300 stopni - licząc od pułapu podziemnego tunelu - lub około 200 stopni - licząc od poziomu parteru budowli. Tak czy siak, z całą pewnością się zmęczymy. Na górze nie ma zbyt dużo miejsca. Widoki są jednak wspaniałe. Przy dobrej widoczności zobaczyć można nawet przedmieścia Wrocławia! A od pewnego czasu również i przy gorszej aurze, znad horyzontu sterczy wysoki Sky Tower.
Widok z wieży na wschód. Gdybyśmy patrzeli na to okiem ludzkim, a nie okiem aparatu, zobaczylibyśmy
Sky Tower mniej więcej w centrum fotografii.
Widok z wieży na zachód.
Odwiedziny na zamku Książ można więc zaliczyć na plus. Oczywiście nie jest to jeszcze koniec zwiedzania. Do zobaczenia pozostają tarasy zamkowe, punkt widokowy, stajnie i palmiarnia. Ale o tym następnym razem... :)

Zobacz też:
1. Co nowego w Opolu?

niedziela, 12 lipca 2015

To wielkie Hallelujah

11 grudnia 1984 r. na rynku ukazuje się siódmy już album niezbyt rozpoznawalnego artysty z Kanady. Album nosi tytuł Various Positions, a wykonawcą owym jest Leonard Cohen, którego najświetniejsze chwile dopiero nadchodzą. Najważniejsza dla nas jest jednak jedna piosenka umieszczona na wspominanym albumie. Piosenka, która na krótko po premierze nie osiągnęła nic. Można powiedzieć, że przeszła niezauważona. Po trzydziestu latach trudno jednak znaleźć tak rozpowszechniony utwór, zakorzeniony w umysłach większości z nas tak samo jak Dla Elizy Beethovena, czy Carmina Burana Carla Orffa. Mowa o wielkim Hallelujah. Tym artykułem rozpoczynam serię wpisów poświęconych pojedynczym piosenkom. Trudno znaleźć lepszy utwór na taką okazję.
Leonard Cohen 2190
Leonard Cohen.
Wyrażenie z wprowadzenia, mówiące o rzekomej niepopularności Cohena przed 1990, jest nieco przewrotne. Utwory Kanadyjczyka były chętnie słuchane już w latach 60., a i w czasie, gdy opinia publiczna w tak przykry sposób zignorowała Hallelujah, muzyk święcił liczne sukcesy. Nie ma w tym jednak najmniejszego porównania do tego, co stało się z karierą artysty później. Wielkim przełomem okazał się być album I'm Your Man z 1988 r., który pokrył się złotem i platyną w praktyce gdzie się tylko dało. A potem było już tylko lepiej. Nazwisko Cohena docierało dalej i dalej i nawet dziś, gdy wydaje się, że został on już zapomniany przez wielbiące popkulturę społeczeństwa, jego płyty wdrapują się na czołówki sprzedaży. Tak na przykład wydany w ubiegłym roku Popular Problems stał się numerem jeden w Kanadzie, Austrii, Holandii i Norwegii, podbijając przy okazji również i inne rynki europejskie.

Dużą rolę w tej rosnącej popularności Kanadyjczyka odegrały nie tylko jego nowe płyty, które - dodajmy - moim zdaniem były świetne, lecz też wypromowanie Hallelujah.  A do piosenki owej muzyk bardzo się przyłożył. Miał ją pisać 4 lata, produkując przy okazji mniej więcej 80 zwrotek, z których większość potem odrzucił. Utwór wielokrotnie nawiązuje do Biblii, co jest typowe dla twórczości Cohena.

Leonard Cohen włożył więc mnóstwo pracy w stworzenie Hallelujah. Tym większe musiało być rozczarowanie (może niekoniecznie jego) z kiepskich wyników utworu na listach przebojów i sprzedaży. W praktyce piosenka została zapomniana na kolejne siedem lat. Wszystko zmieniło się w 1991 r. Wówczas pierwszy cover Hallelujah nagrał John Cale. Utwór umieścił na krótkim albumie I'm Your Fan, wydanym w hołdzie Cohenowi. I tym razem piosenka wpadła w uszy słuchaczom...
Rufus Wainwright Sundance3
Rufus Wainwright, autor jednego z bardziej znanych coverów Hallelujah.
Nie trzeba było długo czekać na odpowiedź innych muzyków. Od tego czasu, do dziś nagrano prawie 300 coverów Hallelujah.  Te najbardziej znane należą do Jeffa Buckleya, Rufusa Wainwrighta i Alexandry Burke. Cohena kopiowało jednak znacznie więcej znacznie bardziej popularnych postaci. Znajdziemy wśród nich Bono, Bon Jovi, Boba Dylana, czy Justina Timberlake'a. I jeszcze jedno. W grudniu 2008 roku Hallelujah znalazło się na pierwszym i drugim miejscu brytyjskiej listy przebojów. A właściwie, Hallelujah w wykonaniu Buckley'a i Hallelujah w wykonaniu Burke. Imponujące, prawda?

Hallelujah to wspaniała piosenka o wspaniałej historii. Trudno znaleźć inną, która tak bardzo zapisała się w naszej kulturze, światowej kulturze. Jest mi niezmiernie przykro z powodu faktu, że wiele ludzi kojarzy ten epicki utwór z tym:

Shrek 
A Wy co myślicie o piosence Cohena?

środa, 8 lipca 2015

Wielkie zmiany na szczytach władzy, czyli kto kogo zastępuje?

Głową Rzeczpospolitej Polskiej jest prezydent - o tym z całą pewnością wszyscy wiedzą. Ciekawie zaczyna się robić, gdy zadamy sobie oryginalne, aczkolwiek całkiem konstruktywne pytanie. Co się dzieje, gdy prezydenta nie ma?

20070907 sejm rp 100B6091
Zacznijmy od tego, co może skłonić prezydenta, by pożegnał się ze stanowiskiem. Po pierwsze, śmierć. Rzecz bardzo nieprzyjemna, lecz zdarzająca się. W III RP mieliśmy z nią do czynienia tylko raz - w przypadku katastrofy smoleńskiej, w wyniku której zginął Lech Kaczyński. Wcześniej, w dwudziestoleciu międzywojennym zamordowano pełniącego od kilku dni obowiązki prezydenta Gabriela Narutowicza, a w okresie prezydentów na uchodźstwie, w czasie swojej prezydentury zmarli Raczkiewicz, Zaleski i Sabbat.

Drugą możliwą przyczyną jest zrzeczenie się urzędu. Trzecią - stwierdzenie nieważności wyborów przez Sąd Najwyższy. Co ciekawe, sąd ma na stwierdzenie ważności lub nieważności aż 3 miesiące, a wszystkie akty, które nieważny prezydent wyda w tym okresie, są już ważne... Czwarta opcja to uznanie przez Zgromadzenie Narodowe (sejm + senat) niezdolności prezydenta do wykonywania obowiązków z powodu choroby. I wreszcie piąta możliwość - postawienie prezydenta przed Trybunałem Stanu. Sporo tego, prawda?
No więc co się dzieje, gdy nasz prezydent zostanie w jakikolwiek sposób pozbawiony urzędu? Jego obowiązki do czasu, gdy odbędą się kolejne wybory, przejmuje marszałek sejmu. I do tych obowiązków zalicza się ogłoszenie terminu nowych wyborów. Ciągłość władzy w tym względzie jest więc bardzo ważna, czyż nie? A co jeśli i marszałek sejmu zaniemoże? Co wtedy? Jest jeszcze marszałek senatu, trzecia osoba w państwie. I jeśli zaistnieje taka konieczność, to on zostanie "prezydentem", a właściwie "pełniącym obowiązki prezydenta".

Bronisław Komorowski official cropped
Do najbardziej interesującej sytuacji pod tym względem doszło w 2010 roku. Po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego jego obowiązki przejął marszałek sejmu - Bronisław Komorowski. Jak dobrze wiemy, kandydował on jednak w wyborach prezydenckich i te wybory wygrał. W rezultacie musiał się więc zrzec stanowiska marszałka sejmu. Gdy to zrobił - 8 lipca 2010 r., a więc kilka tygodni przed zaprzysiężeniem - prezydentem tymczasowo został marszałek senatu Bogdan Borusewicz. Długo się tym urzędem jednak nie nacieszył, gdyż jeszcze tego samego dnia Sejm wybrał nowego marszałka - Grzegorza Schetynę, który natychmiast przejął obowiązki głowy państwa. Oznacza to, że Borusewicz porządził sobie... kilka godzin. Miesiąc później zaprzysiężono Komorowskiego, co sprawiło, że z kolei Schetyna został zdegradowany do rangi tylko marszałka sejmu. Skomplikowane, prawda?

Na koniec warto wspomnieć o pewnym niuansie. Nasza Konstytucja jest nieco krótkowzroczna. Wyznacza zastępcę prezydenta i zastępcę jego zastępcy. Ale co będzie, gdy wszyscy trzej - prezydent, marszałek sejmu i marszałek senatu - nie byliby w stanie sprawować swoich obowiązków? Cóż, nie wiadomo...

poniedziałek, 6 lipca 2015

Najpiękniejsze lokalizacje Tour de France

Przedwczoraj rozpoczął się najważniejszy wyścig w kolarskim kalendarzu - Tour de France. W ciągu najbliższych trzech tygodni najlepsi cykliści na świecie przejadą prawie 3 500 kilometrów, rywalizując ze sobą na drogach całej Francji. Z całą pewnością znajdą się w miejscach wspaniałych i niepowtarzalnych, będących wisienką na torcie podczas oglądania Wielkiej Pętli. Dziś przyjrzymy się takim miejscom, na których zobaczenie w Tour de France czeka się całe lata i takim, które - jeśli tylko znajdą się w programie - dostarczają kibicom wyjątkowych emocji.

8. Champs-Élysées
To akurat stały punkt programu Tour de France i kolarskiemu kibicowi trudno sobie wyobrazić, żeby finisz całego wyścigu mógł być zlokalizowany gdzie indziej. W tym roku już po raz 41 kolarze zakończą Wielką Pętlę właśnie w tym miejscu. A miejsce jest naprawdę zaszczytne. Zwycięzcę wyścigu w momencie, gdy startuje etap, raczej już znamy - aby przegrać, lider musiałby się porządnie poturbować, gdyż ostatni odcinek jest płaski jak stół. Meta na Champs-Élysées stwarza jednak nową rywalizację - o tytuł największego sprintera. Każdy z kolarzy, który umie dobrze finiszować wprost marzy bowiem o zwycięstwie w środku Paryża, praktycznie pod Łukiem Triumfalnym. Dominatorem w tej materii jest Mark Cavendish, który zwyciężał na Polach Elizejskich cztery razy z rzędu, w latach 2009-2012.

Champs Elysees
7. Col Agnel
Pierwszy z alpejskich szczytów na naszej liście. Jest on położony na granicy Francji i Włoch, co sprawia, że często pojawia się także w rywalizacji na Giro d'Italia, drugim z najważniejszych kolarskich wyścigów w kalendarzu. W Tour de France zadebiutował późno, bo dopiero w 2008 roku, ale w kolejnych latach też mieliśmy okazję go oglądać. Czemu jest wyjątkowy? Ze względu na piękne zbocze, niepokryte niczym wyższym od trawy, po którym wspinają się kolarze. Trasa wije się pośród tych właśnie hal tworząc takie zawijasy, jak nigdzie indziej.

Col Agnel, cyclists
6. Pont de Saint-Nazaire
Premia górska na moście? Oryginalny pomysł, prawda? Okazuje się jednak, że całkiem możliwy do zorganizowania. W 2011 kolarze przejeżdżali przez okolice Nantes. Krajobraz typowo równinny, trudno znaleźć nawet jakąś rampę, na której można by było nagrodzić najlepszych górali. Ale znalazł się most... I to nie byle jaki. Pont de Saint-Nazaire zlokalizowany został u samego ujścia Loary. Musiał być na tyle duży, by przecisnąć się pod nim mogły statki całkiem sporych gabarytów. Dlatego ma aż (!) 66 metrów wysokości. Wystarczająco, by zorganizować na nim premię górską czwartej kategorii...

Le pont de Saint-Nazaire, depuis Saint-Brévin
5. L'Alpe d'Huez
To chyba najsłynniejsza miejscowość w Tour de France. No, może nie licząc Paryża. Położona jest wśród górskich szczytów, a wiedzie do niej niezwykle trudna trasa, złożona z 21 zakrętów. Miejsce to cieszy się tak dużą renomą, że począwszy od 1976 roku wraca do kalendarza wyścigu przynajmniej raz na trzy lata. I zawsze zlokalizowana jest tam meta. Dotąd finiszowano tam aż 28 razy, choć tylko 26 etapów ma przypisanego zwycięzcę. Jak myślicie, dlaczego? Odpowiedź jest prosta - dwa wygrał Lance Armstrong, a tego karierę po prostu wykreślono z historii.
54 De la Fuente
4. Wzgórza Yorkshire
No cóż... Co prawda miejsce to nie leży we Francji, tylko w Wielkiej Brytanii, lecz podczas ubiegłorocznego Tour de France pokazało, że można tam wracać. Bądź co bądź, wyścig i tak każdego roku na parę etapów wyrusza za granicę. A Yorkshire ma dwie poważne zalety. Po pierwsze, liczne niewielkie, lecz bardzo wymagające pagórki i podjazdy sprawiają, że kibicom emocji na pewno nie zabraknie. Po drugie, tych kibiców w Wielkiej Brytanii jest wyjątkowo dużo. Nigdzie indziej na całym świecie na ulicach z powodu wyścigu kolarskiego nie gromadzą się takie tłumy. Podczas trzech etapów, jakie rozegrano w 2014 r. na angielskich drogach, publiczność liczono w milionach.

Le Grand Départ' - the leaders, High Bradfield - geograph.org.uk - 4062944  
3. Mont Saint-Michel
Mont Saint-Michel to klasztor położony na skalistej wyspie, która łączy się z lądem podczas odpływów. Wiedzie do niego długa grobla. I na tej właśnie grobli dwa lata temu zlokalizowano metę jednego z etapów Tour de France, a konkretnie - czasówki. Telewidzowie mieli okazję oglądać, jak kolejni kolarze zbliżają się do klasztoru, a następnie przejeżdżają po długim wale. Efekt doprawdy niesamowity...

Le Mont Saint Michel en 2006 de près  
2. Bruki Roubaix
Wyścig Paryż-Roubaix jest uznawany za jeden z najtrudniejszych w całym kalendarzu. Co dziwne, nie ma tam w praktyce żadnych wzniesień, a całość rozgrywa się na jednym etapie. Co więc jest nie tak? Ano, kolarze podczas tego wyścigu kilkanaście razy przejeżdżają różnej długości odcinki brukowe. Nie dość, że rowery są bardziej niestabilne i całkiem nieźle trzęsie, to jeszcze w niesprzyjającej pogodzie można liczyć na kąpiel w błocie. Tour de France na bruki w okolicach Roubaix przybywa niezbyt często. Lecz jeśli już przybędzie, to emocje są wówczas najpewniejszą rzeczą na świecie. Chyba nawet alpejskie dwutysięczniki nie przeprowadzają takiej selekcji w peletonie...

Peloton TDF2014 Etape 5 Gruson 
1. Galibier
Szczyt wprost bezbłędny, będący jednocześnie legendą całego Tour de France. Trudny, bardzo trudny podjazd, wspaniałe widoki, doskonałe warunki do ostrego ścigania się. Nie zawsze na Galibier lokalizowano metę, ale i bez tego to właśnie on przesądzał o ostatecznych zwycięzcach. Wjeżdżano na niego kilkadziesiąt razy i tylko dwa razy odmówiono mu najwyższej kategorii premii górskiej. Myślę, że wynikało to raczej z pomyłki lub chwilowego zamroczenia organizatorów, niż twardej kalkulacji... I jeszcze jedno. Nieco poniżej szczytu możemy skręcić z trasy i zaoszczędzić trochę czasu poprzez przejazd tunelem. Istnienie takiego skrótu sprawiło, że w 2011 roku kolarze wspinali się na szczyt dwukrotnie! Raz przejechali górą, a raz tunelem...
Col du Galibier et massif du Galibier
Poznaliśmy więc najpiękniejsze miejsca na Tour de France. Mam nadzieję, że udało mi się Was przekonać, że kolarstwo szosowe nie jest wcale takie nudne, na jakie wygląda :).

sobota, 4 lipca 2015

Na upał kilka sposobów... inaczej

Temperatury kilka dni temu przekroczyły już 30 stopni Celsjusza i trwają w tym stanie jak zaklęte. A perspektywy na kolejne dni wcale nie napawają optymizmem. W tej sytuacji mnóstwo gazet i portali internetowych publikuje całe tony artykułów o tym, jak chronić się przed wysoką temperaturą i co zrobić, żeby było nam zimniej. Ja przyłączam się do tego trendu, z tym że moje pomysły są nieco bardziej oryginalne.

Propozycja numer Jeden: ucieczka
Jeśli jest nam za gorąco i - co najważniejsze - mamy na zbyciu kilka tysięcy niepotrzebnych złotych, możemy po prostu od upałów uciec. Tylko gdzie? Bądź co bądź, jeśli pojedziemy do Niemiec albo Francji, to wcale nie będzie lepiej - wręcz przeciwnie. Nie pomogą Estonia, Ukraina, Dania, a tym bardziej Włochy, czy Grecja. No więc, gdzie jechać? Cóż, opcji jest kilka. Konstruktywna może okazać się wycieczka na Wyspy Brytyjskie. Tam - ze względu na położenie geograficzne - temperatura zazwyczaj jest o kilka stopni niższa, niż w kontynentalnej części Europy. Ale jest drobny haczyk. Na Wyspach Brytyjskich przez najbliższych kilka dni możemy się spodziewać solidnych deszczy. Coś za coś.
Wet Day at Henlys Corner - geograph.org.uk - 874843
Deszcze w Londynie.
Inną opcją jest daleka północ. Aż trudno uwierzyć, ale na północy Norwegii temperatura sięga teraz porażających 11 stopni Celsjusza. Dla tych, którzy twierdzą, że to za zimno, polecam z kolei Pojezierze Fińskie - tam doświadczymy temperatur o kilka stopni wyższych. Paradoksalnie możemy też uciekać na... Wyspy Kanaryjskie! Układ wyżów i niżów sprawił, że obecnie temperatury są tam nie letnie, a wiosenne. Jedynym, co nam pozostaje do zrobienia jest więc spakowanie walizek i wylot na Teneryfę!
Agaete y Puerto de Las Nieves - panoramio
Wyspy Kanaryjskie z lotu ptaka.
Propozycja numer Dwa: wakacje pod ziemią
Zawsze można też zorganizować sobie wakacje w kraju, tylko pod ziemią. Mamy u nas przecież mnóstwo sztolni, kopalni, jaskiń, tras podziemnych... Nie ma oczywiście sensu jeździć do Jaskini Raj albo Sandomierza (Podziemna Trasa Turystyczna), bo gdy wyjdziemy z podziemi po godzinnej wędrówce napotkamy na pytanie. I co dalej? Kolejne podziemia udostępnione dla turystów są 150 kilometrów dalej. Dlatego warto się wybrać w okolice Kłodzka. Tam pod ziemią można spędzić kilka dni. Podziemna Trasa Turystyczna w Kłodzku, kopalnia złota w Złotym Stoku, Podziemne Miasto Osówka, Sztolnie Walimskie, kopalnia węgla w Nowej Rudzie, Jaskinia Niedźwiedzia, kopalnia uranu w Kletnie... A jeśli pojedziemy tylko odrobinkę dalej natrafimy na Starą Kopalnię w Wałbrzychu, sztolnię w Kamiennej Górze, kopalnię uranu w Kowarach... I wakacje załatwione.

Jeszcze lepiej będą mieli odwiedzający Bochnię i Wieliczkę, oczywiście jeśli okażą się na tyle dokładni, by zwiedzać dosłownie wszystko. W Wieliczce bowiem oprócz trasy turystycznej czeka na nas również Muzeum Żup Krakowskich, trasa górnicza, szlak pielgrzymkowy, a także ekstremalna trasa "Tajemnice wielickiej kopalni" - w sumie jakieś 16 godzin. A w Bochni poza trasą turystyczną mamy do przebycia spływ łodziami i trasę historyczną, a na dole, w specjalnie przygotowanych do tego komorach, możemy spędzić nawet całą noc. I żegnajcie upały!
Wieliczka
Kaplica św. Kingi w Wieliczce.
Propozycja numer Trzy: perswazja
Siła perswazji może być niezwykle przydatna. Zawsze przecież mogło być gorzej! Termiczny rekord Polski, który odnotowano 29 lipca 1921 r. w podopolskim Prószkowie, wyniósł 40,2 stopnie Celsjusza! Ostatni raz naprawdę gorąco było w 2013 r. pod Łodzią - temperatury w cieniu sięgnęły tam 39 stopni. A przecież klimat polski przy afrykańskim, czy też północnoamerykańskim to pikuś! W Dolinie Śmierci, w Stanach Zjednoczonych, takie temperatury, jak dzisiejsza, to normalka. A kiedy jest gorąco? No cóż, 10 lipca 1913 r. temperatura w tych okolicach sięgnęła 57 stopni Celsjusza. I okazuje się, że u nas wcale nie jest jeszcze tak gorąco...
No i jeszcze drobna pociecha. Mogło być gorzej, ale będzie lepiej! To akurat jest niewątpliwe. Takie fale upałów, jak ta z tego tygodnia zdarzają się nieczęsto - zazwyczaj raz do roku i zazwyczaj na początku lipca. Wychodzi więc na to, że wszystko jest pod kontrolą i przebiega zgodnie z ustaloną normą...
Death valley
Dolina Śmierci przy "pięknej" pogodzie.
Propozycja numer Cztery: operacja plastyczna
Abyśmy rzeczywiście lepiej odczuwali rosnące temperatury, musielibyśmy się jednak przerobić dosyć gruntownie. Najlepiej byłoby, gdybyśmy zmienili rasę na czarną, inaczej negroidalną. Jej przedstawiciele są bowiem znacznie bardziej przystosowani do rosnących temperatur, niż my. Po pierwsze, mają ciemną skórę - to chyba dosyć łatwo zauważyć, prawda? Oznacza to, że ich skóra zawiera więcej melaniny. A ta chroni przed działaniem promieni słonecznych, szczególnie tych ultrafioletowych. Pomocne są także gęste, kręcone włosy oraz fakt, iż czarnoskórzy zazwyczaj mają krótkie tułowia, a długie kończyny. Zwiększa to powierzchnię ciała, za pomocą której oddają ciepło do otoczenia, przez co ich ciała się tak nie nagrzewają, jak nasze.

To były moje propozycje na to, jak poradzić sobie z upałami. A Wy jakie macie na to sposoby? :)

piątek, 3 lipca 2015

Park w Pokoju: gdzie mieszają się epoki

Stobrawski Park Krajobrazowy jest jednym z najpiękniejszych, jakie miałem okazję zobaczyć. Być może w tym osądzie jest sporo lokalnego patriotyzmu, lecz obszar pomiędzy Opolem a Namysłowem doprawdy serwuje nam wiele wspaniałych pejzaży. A prawdziwą perełką regionu jest zabytkowy park w Pokoju, miejsce gdzie wprost mieszają się różne epoki, począwszy od zamierzchłej, geologicznej przeszłości, aż po czasy obecne.

Spacer trwający jakąś godzinkę rozpocząć warto w centrum miejscowości Pokój, położonej mniej więcej 30 minut drogi od Opola. Centrum owo stanowi sporej wielkości rondo wraz z rozchodzącymi się od niego promieniście ulicami. Niestety, nie znajdziemy tutaj parkingu, który by na parking wyglądał - w praktyce trzeba będzie zatrzymać się na poboczu. I dodatkowo - nie znajdziemy też bardziej reprezentatywnego wejścia do parku, które by na wejście do parku wyglądało. Stanowi je bowiem wyłącznie zasypany ziemią fragment rowu i wyrwa w parkowym murze. Jest to efekt zaniedbania parku na przełomie ostatnich dziesięcioleci. Urząd Gminy Pokój już wiele lat zbiera środki na przeprowadzenie renowacji, lecz niezbyt mu to wychodzi.

Historia obszaru rozpoczyna się po prawdzie w XVIII wieku. Od tego czasu okolice te należały do kolejnych niemieckich arystokratów, którzy stopniowo tworzyli tu swoje zacisze na trudne i łatwe czasy. Na początek drewniany zameczek, później pałac (który do dziś się jednak nie zachował), park francuski, park angielski, altanki, pomniczki, monumenty, aleje, sztuczne jeziora, wyspy na sztucznych jeziorach, obeliski, podziemne korytarze... Kompleks był naprawdę ogromny, a park w Pokoju to tylko jego najbardziej wewnętrzna część.

Zaraz po przekroczeniu wspomnianej wyżej wyrwy w murze zobaczymy pierwszy ślad bytności niemieckich posiadaczy ziemskich na tym terenie. Po lewej stronie stoi bowiem głaz narzutowy. Głaz przytargany tutaj w 1915 roku z miejscowości położonej kilkanaście kilometrów dalej, z okazji 100. rocznicy urodzin księżnej Aleksandry Matyldy, będącej niegdyś jedną z posiadaczek okolicznych dóbr. Na głazie narzutowym wykuta jest dedykacja, a wokół niej zobaczymy niestety przesłanie dzisiejszej młodzieży dla przyszłych pokoleń...

Idziemy dalej na południe. Nie ujdziemy daleko, a już zobaczymy piękną budowlę na wyspie. Jest to Salon Wodny, zwany błędnie Herbaciarnią. Powstał w XVIII wieku, lecz szybko się zawalił z powodu błędów konstrukcyjnych, po czym wyburzono prowadzące do niego mosty. Dziś zarasta już powoli roślinnością. Nie jest to jednak ujma dla niego. Wręcz przeciwnie, stary zabytek wspaniale komponuje się z otaczającą go roślinnością.


Nieco dalej zobaczyć można stary pomnik śpiącego lwa. Jest to symbol pokoju, jaki nastał po pokonaniu Napoleona w roku 1815. Pomnik lwa wygląda najlepiej wiosną, kiedy kwitną otaczające go rododendrony. Trudno wówczas znaleźć lepsze miejsce do pobawienia się aparatem fotograficznym. Póki co nie mam jeszcze możliwości opublikowania zdjęć wiosennych, lecz zrobię to w najbliższej przyszłości :).


Na obszarze całego parku możemy zabawić się też w tropicieli. Wśród drzew ukrytych jest bowiem kilka pomników - jedne ustawiono na widoku, za innymi trzeba się rozejrzeć. Na liście znajdziemy Wenus, Germanię, Apollina, Dianę oraz Minerwę.


W miejscu, gdzie park wydaje się już kończyć, przechodzić w prawdziwy las, znaleźć możemy jeszcze najbardziej okazały "zabytek" parku z sekcji roślin. Rośnie tam bowiem licząca sobie przeszło 200 lat, najstarsza w Polsce sosna wejmutka. Drzewo ma 20 metrów wysokości i ponad 5 metrów w obwodzie.

Park w Pokoju to jeden z najładniejszych, ale nie jedyny obiekt warty zobaczenia w Stobrawskim Parku Krajobrazowym. O tych innych spróbuję napisać już niebawem :).

Zobacz też:
1. Chrząszcz imieniem Chewbacca