Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Włochy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Włochy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 9 października 2015

Najdziwniejsze pomysły I wojny światowej

W 1914 roku rozgorzał na dobre jeden z największych konfliktów zbrojnych w dziejach, I wojna światowa, na zachodzie zwana częściej Wielką Wojną. Na cztery lata z okładem europejskie i światowe mocarstwa pogrążyły się w bezskutecznej i - w dużej mierze - bezsensownej walce na wszystkich możliwych do zorganizowania frontach. Już w pierwszych miesiącach wojny walki przerodziły się w coś, co nazywamy wojną okopową. Innymi słowy, miliony żołnierzy na długi czas utknęło w rozbudowanych do granic możliwości systemach umocnień, których zdobycie było praktycznie niemożliwe. Raz po raz jednej ze stron udało się zdobyć odrobinę terenu, lecz straty w ludziach z tym związane były ogromne. Obie strony konfliktu - ententa z Francją, Wielką Brytanią i Rosją na czele, oraz państwa centralne, tworzone przez Niemcy, Austro-Węgry, Bułgarię i Turcję - starały się więc pokonać, zmylić lub zaskoczyć przeciwnika na wszelkie możliwe sposoby. Czasem ich pomysły, choć wzięte z kosmosu, spisywały się naprawdę wspaniale. Często bywało jednak i tak, że takie kreatywne idee nadawały się tylko do bajek z gatunku science-fiction. Przyjrzyjmy się najciekawszym spośród owych pomysłów.

1. Wieża Eiffla również walczy.
Wieża Eiffla była w okresie I wojny światowej najwyższym budynkiem na świecie, a status ten miała utrzymać jeszcze na wiele lat po zakończeniu konfliktu. Francuzi nie mogli nie wykorzystać posiadania w swej stolicy takiego skarbu. Jak się okazało, konstrukcja była niezwykle przydatna w prowadzeniu działań zbrojnych. Na jej szczycie umieszczono centrum radiotelegraficzne, które zapewniało siłom francuskim kontakt z oddziałami w różnych częściach kraju. Nie to było jednak najważniejsze. Zlokalizowany na wieży ogromny odbiornik radiowy podczas wielkich ofensyw Niemiec (a właściwie II Rzeszy) emitował niezwykle silne sygnały o określonej częstotliwości, zagłuszając tym samym skutecznie wszelkie informacje, jakie niemieckie dowództwo chciało przekazać drogą radiową swoim oddziałom na froncie. W ten sposób udało się na przykład zapobiec francuskiej klęsce w bitwie nad Marną, we wrześniu 1914 roku.
Rezultat: Sukces
Tour Eiffel 3b40739
Wieża Eiffla w roku 1889.
2. Taksówkarze na froncie.
We wrześniu 1914 roku trwała niemiecka ofensywa w kierunku Paryża. Siły II Rzeszy nieubłaganie zbliżały się do stolicy Francji, a oddziały francuskie, znajdujące się wówczas na kilkadziesiąt kilometrów od miasta, były zbyt małe na efektywną obronę. Ze względu na nieuchronnie zbliżające się wielkie starcie z armią niemiecką, główni dowódcy sił francuskich, Joseph Joffre oraz Joseph Gallieni, zdecydowali się na krok wprost niezwykły. W jak najszybszym czasie zmobilizowali około sześciuset paryskich taksówek. Większość spośród ich właścicieli oddała je dobrowolnie w przypływie patriotyzmu, pozostałe zostały po prostu skonfiskowane. Przy pomocy owych taksówek, 7 września przetransportowano na front kilka tysięcy gotowych do boju żołnierzy. Według specjalistów zabieg ten mógł przeważyć o sukcesie Francuzów nad Marną.
Rezultat: Sukces
Taxi Renault G7 Paris FRA 001
Taksówki uczestniczące w walce w 1914 roku nazwane zostały mianem "Taxis de la Marne". Ich producentem
była firma Renault.
3. Im wyżej, tym lepiej.
I wojna światowa kojarzy się zazwyczaj z okopami, błotem i mnóstwem drutu kolczastego rozrzuconego po równinach i wyżynach północno-wschodniej Francji. Zapominamy tymczasem, że wojna toczyła się także na innych frontach, z których jednym z najbardziej spektakularnych był front włoski, a konkretnie - alpejski. Walki trwały również w najwyższych partiach gór, co wiązać się musiało z przeróżnymi trudnościami. Aby zapewnić sobie panowanie nad określonym obszarem należało po pierwsze zdobyć szczyt nad nim górujący, a po drugie wtoczyć na niego amunicję i uzbrojenie. Dzięki temu można było ostrzeliwać nieprzyjaciół w całej okolicy, gdyż kule tak czy siak polecą w dół, ale w przeciwnym kierunku - już niekoniecznie. Dlatego też nawet te najwyższe masywy stały się domem dla ogromnych wprost dział. Rekordem w tej materii było działo kalibru 149 mm, wciągnięte na szczyt Ortler przez Austriaków. Dla uświadomienia sobie trudności przedsięwzięcia należy podkreślić, że góra ta ma prawie 4000 metrów wysokości n.p.m., a działa tego typu ważą nierzadko po kilkadziesiąt ton!
Rezultat: Sukces
L'Ortler
Szczyt Ortler - wyższy o prawie 1,5 kilometra od polskich Rysów.
4. Superdziało
Jeżeli chodzi o artylerię, to Niemcy podczas I wojny światowej byli megalomanami. Niezwykłego uzbrojenia dostarczały im prężnie rozwijające się zakłady Kruppa. Już w pierwszych dniach wojny zadziwili Belgów użyciem monstrualnych dział, tak zwanych Grubych Bert (od imienia żony Kruppa), które w ciągu kilkunastu godzin potrafiły obrócić w proch ich potężne twierdze. Na tym się jednak nie skończyło. W ostatnich fazach wojny, latem 1918 roku, Niemcy użyli do ostrzelania Paryża prawdziwych superdział, określanych również mianem dział paryskich. "Potwory" te ważyły kilkaset ton, były obsługiwane przez kilkadziesiąt ludzi i wystrzeliwały raz na piętnaście minut ważące tonę pociski na odległość 120 kilometrów. Koniec końców działa owe okazały się bronią nie taką idealną. Celność znajdowała się na tak niskim poziomie, że spośród przeszło 300 pocisków wystrzelonych z superdział, mniej więcej połowa uderzyła w obręb, bądź co bądź nie takiego małego, Paryża. Ponadto, koszty utrzymania owych dział przekraczały wszelkie granice. Po jakiś 20 strzałach połowa mechanizmu była już bowiem tak sfatygowana, że nadawała się tylko do wymiany.
Rezultat: Niezbyt skuteczne
Parisgesch1
Paryskie superdziało transportowane było przy pomocy kolei.
5. Zbudujmy drugi Paryż!
Wraz z rozwojem technologicznym w czasie I wojny światowej pojawiło się zupełnie nowe zagrożenie - samoloty. Nowiuśki wynalazek został przez strony walczące wykorzystany na szereg możliwych sposobów, a wśród nich - poprzez organizowanie bombardowań. Naloty na najważniejsze miasta Europy, w tym również i Paryż, siały przerażenie wśród ich mieszkańców i powodowały mnóstwo strat materialnych. Myśliciele zaczęli więc szukać sposobów na oszukanie wroga. Jeden z nich był doprawdy niezwykle oryginalny. Francuzi postanowili bowiem... zbudować replikę swojej stolicy, przesuniętą nieco na północ od "oryginału"! Odtworzyli w niej wszystkie szczegóły, jakie tylko mogli, a przy okazji oświetlili całość mnóstwem lamp. Prawdziwy Paryż pozostawał tymczasem zakamuflowany przy pomocy organizowania zaciemnień. Wydawało się, że rezultaty będą wspaniałe, lecz niemieccy piloci dość szybko zauważyli fortel przeciwnika. Koniec końców, nawet najlepsza kopia nie jest lepsza od oryginału...
Rezultat: Klapa
Zeppelin-Paris
Bombardowania niemieckie spowodowały w Paryżu wiele szkód.
Na zdjęciu krater po uderzeniu bomby zrzuconej przez sterowiec, tzw. zeppelin.
6. Ptaki bombowe
Na koniec bodajże najbardziej kuriozalny ze wszystkich pomysłów, jakie tylko wojenni myśliciele mogli stworzyć. Nie dziwi zbytnio fakt, iż jego autorami są Brytyjczycy. Wszak to oni byli najbardziej zdeterminowani w urzeczywistnianiu nierzeczywistego, przy czym raz im się udawało, a innym razem nie. W tym przypadku musieli ponieść druzgocącą porażkę. Stwierdzili bowiem, że można by nauczyć kormorany nalotów na niemieckie pozycje. Ptaki miały otrzymywać ładunek wybuchowy, przenosić go o kilka kilometrów, a następnie detonować nad głowami przeciwnika. Na szczęście dla kormoranów, pomysł nie wypalił - dosłownie i w przenośni.
Rezultat: Klapa albo żart
Cormorant (Phalacrocorax carbo) (8210278077)
Kormoran - obiekt zainteresowania angielskich myślicieli.
Sześć najciekawszych pomysłów I wojny światowej za nami. Co o nich sądzicie? Które wzbudzają Wasz podziw, a które wręcz przeciwnie - śmiech? ;)

Zobacz też:
1. Stany Zjednoczone. Kraj, który lubi wprowadzać w błąd

poniedziałek, 6 lipca 2015

Najpiękniejsze lokalizacje Tour de France

Przedwczoraj rozpoczął się najważniejszy wyścig w kolarskim kalendarzu - Tour de France. W ciągu najbliższych trzech tygodni najlepsi cykliści na świecie przejadą prawie 3 500 kilometrów, rywalizując ze sobą na drogach całej Francji. Z całą pewnością znajdą się w miejscach wspaniałych i niepowtarzalnych, będących wisienką na torcie podczas oglądania Wielkiej Pętli. Dziś przyjrzymy się takim miejscom, na których zobaczenie w Tour de France czeka się całe lata i takim, które - jeśli tylko znajdą się w programie - dostarczają kibicom wyjątkowych emocji.

8. Champs-Élysées
To akurat stały punkt programu Tour de France i kolarskiemu kibicowi trudno sobie wyobrazić, żeby finisz całego wyścigu mógł być zlokalizowany gdzie indziej. W tym roku już po raz 41 kolarze zakończą Wielką Pętlę właśnie w tym miejscu. A miejsce jest naprawdę zaszczytne. Zwycięzcę wyścigu w momencie, gdy startuje etap, raczej już znamy - aby przegrać, lider musiałby się porządnie poturbować, gdyż ostatni odcinek jest płaski jak stół. Meta na Champs-Élysées stwarza jednak nową rywalizację - o tytuł największego sprintera. Każdy z kolarzy, który umie dobrze finiszować wprost marzy bowiem o zwycięstwie w środku Paryża, praktycznie pod Łukiem Triumfalnym. Dominatorem w tej materii jest Mark Cavendish, który zwyciężał na Polach Elizejskich cztery razy z rzędu, w latach 2009-2012.

Champs Elysees
7. Col Agnel
Pierwszy z alpejskich szczytów na naszej liście. Jest on położony na granicy Francji i Włoch, co sprawia, że często pojawia się także w rywalizacji na Giro d'Italia, drugim z najważniejszych kolarskich wyścigów w kalendarzu. W Tour de France zadebiutował późno, bo dopiero w 2008 roku, ale w kolejnych latach też mieliśmy okazję go oglądać. Czemu jest wyjątkowy? Ze względu na piękne zbocze, niepokryte niczym wyższym od trawy, po którym wspinają się kolarze. Trasa wije się pośród tych właśnie hal tworząc takie zawijasy, jak nigdzie indziej.

Col Agnel, cyclists
6. Pont de Saint-Nazaire
Premia górska na moście? Oryginalny pomysł, prawda? Okazuje się jednak, że całkiem możliwy do zorganizowania. W 2011 kolarze przejeżdżali przez okolice Nantes. Krajobraz typowo równinny, trudno znaleźć nawet jakąś rampę, na której można by było nagrodzić najlepszych górali. Ale znalazł się most... I to nie byle jaki. Pont de Saint-Nazaire zlokalizowany został u samego ujścia Loary. Musiał być na tyle duży, by przecisnąć się pod nim mogły statki całkiem sporych gabarytów. Dlatego ma aż (!) 66 metrów wysokości. Wystarczająco, by zorganizować na nim premię górską czwartej kategorii...

Le pont de Saint-Nazaire, depuis Saint-Brévin
5. L'Alpe d'Huez
To chyba najsłynniejsza miejscowość w Tour de France. No, może nie licząc Paryża. Położona jest wśród górskich szczytów, a wiedzie do niej niezwykle trudna trasa, złożona z 21 zakrętów. Miejsce to cieszy się tak dużą renomą, że począwszy od 1976 roku wraca do kalendarza wyścigu przynajmniej raz na trzy lata. I zawsze zlokalizowana jest tam meta. Dotąd finiszowano tam aż 28 razy, choć tylko 26 etapów ma przypisanego zwycięzcę. Jak myślicie, dlaczego? Odpowiedź jest prosta - dwa wygrał Lance Armstrong, a tego karierę po prostu wykreślono z historii.
54 De la Fuente
4. Wzgórza Yorkshire
No cóż... Co prawda miejsce to nie leży we Francji, tylko w Wielkiej Brytanii, lecz podczas ubiegłorocznego Tour de France pokazało, że można tam wracać. Bądź co bądź, wyścig i tak każdego roku na parę etapów wyrusza za granicę. A Yorkshire ma dwie poważne zalety. Po pierwsze, liczne niewielkie, lecz bardzo wymagające pagórki i podjazdy sprawiają, że kibicom emocji na pewno nie zabraknie. Po drugie, tych kibiców w Wielkiej Brytanii jest wyjątkowo dużo. Nigdzie indziej na całym świecie na ulicach z powodu wyścigu kolarskiego nie gromadzą się takie tłumy. Podczas trzech etapów, jakie rozegrano w 2014 r. na angielskich drogach, publiczność liczono w milionach.

Le Grand Départ' - the leaders, High Bradfield - geograph.org.uk - 4062944  
3. Mont Saint-Michel
Mont Saint-Michel to klasztor położony na skalistej wyspie, która łączy się z lądem podczas odpływów. Wiedzie do niego długa grobla. I na tej właśnie grobli dwa lata temu zlokalizowano metę jednego z etapów Tour de France, a konkretnie - czasówki. Telewidzowie mieli okazję oglądać, jak kolejni kolarze zbliżają się do klasztoru, a następnie przejeżdżają po długim wale. Efekt doprawdy niesamowity...

Le Mont Saint Michel en 2006 de près  
2. Bruki Roubaix
Wyścig Paryż-Roubaix jest uznawany za jeden z najtrudniejszych w całym kalendarzu. Co dziwne, nie ma tam w praktyce żadnych wzniesień, a całość rozgrywa się na jednym etapie. Co więc jest nie tak? Ano, kolarze podczas tego wyścigu kilkanaście razy przejeżdżają różnej długości odcinki brukowe. Nie dość, że rowery są bardziej niestabilne i całkiem nieźle trzęsie, to jeszcze w niesprzyjającej pogodzie można liczyć na kąpiel w błocie. Tour de France na bruki w okolicach Roubaix przybywa niezbyt często. Lecz jeśli już przybędzie, to emocje są wówczas najpewniejszą rzeczą na świecie. Chyba nawet alpejskie dwutysięczniki nie przeprowadzają takiej selekcji w peletonie...

Peloton TDF2014 Etape 5 Gruson 
1. Galibier
Szczyt wprost bezbłędny, będący jednocześnie legendą całego Tour de France. Trudny, bardzo trudny podjazd, wspaniałe widoki, doskonałe warunki do ostrego ścigania się. Nie zawsze na Galibier lokalizowano metę, ale i bez tego to właśnie on przesądzał o ostatecznych zwycięzcach. Wjeżdżano na niego kilkadziesiąt razy i tylko dwa razy odmówiono mu najwyższej kategorii premii górskiej. Myślę, że wynikało to raczej z pomyłki lub chwilowego zamroczenia organizatorów, niż twardej kalkulacji... I jeszcze jedno. Nieco poniżej szczytu możemy skręcić z trasy i zaoszczędzić trochę czasu poprzez przejazd tunelem. Istnienie takiego skrótu sprawiło, że w 2011 roku kolarze wspinali się na szczyt dwukrotnie! Raz przejechali górą, a raz tunelem...
Col du Galibier et massif du Galibier
Poznaliśmy więc najpiękniejsze miejsca na Tour de France. Mam nadzieję, że udało mi się Was przekonać, że kolarstwo szosowe nie jest wcale takie nudne, na jakie wygląda :).

czwartek, 2 lipca 2015

Legendy motoryzacji

Wiele można by wymienić samochodów, które stały się z różnych względów bardzo popularne i mimo mijających stuleci, większość z nas wciąż rozpozna je pośród tysięcy innych. Niektóre z nich zabłysnęły dzięki innowacyjności, inne dzięki wyglądowi i praktyczności, a jeszcze inne - dzięki niskiej cenie. Wszystkie są znane, cenione i lubiane... choć w wielu przypadkach nie przez ich posiadaczy. Przyjrzyjmy się im. Przyjrzyjmy się legendom motoryzacji.

Pierwsza produkcja masowa
27 września 1908 roku. Świat pogrążył się w belle epoque. W ciągu kilkudziesięciu lat względnego pokoju na szeroko pojętym Zachodzie powstają kolejne nowinki techniczne: samochody, samoloty, kino, radio, telegraf... Można by tak wymieniać bez końca. Wówczas na ulice Detroit wyjechał samochód, który zmienił oblicze świata. Ford Model T. Początkowo samochód nie prezentuje jeszcze wszystkich atutów, jakimi mógł się poszczycić w późniejszych latach. Produkcja trwała 12 godzin, a cena wynosiła 950 dolarów, czyli prawie 100 tysięcy dzisiejszych złotych. Niebawem czas produkcji zaczął spadać aż do 90 minut w latach 20., a cena osiągała już maksimum 400 dolarów. Jednocześnie gwałtownie rosła produkcja - z 18 tysięcy w latach 1909-10, do prawie 800 tysięcy w latach 1916-17.

Forda T można bez przeszkód nazwać pierwszym samochodem masowym, i to nie tylko dlatego, że jego sprzedaż rosła w tak zastraszającym tempie. Było to także pierwsze auto, do którego mogliśmy kupić części zamienne. Wcześniej konieczne było wytworzenie niezbędnych elementów na zamówienie, co - rzecz jasna - kosztowało całkiem sporo. Istotna była też względna łatwość prowadzenia... przynajmniej jak na ówczesne standardy. W Modelu T zastosowano między innymi trzy pedały - jeden do jazdy w przód, jeden do jazdy w tył i jeden w roli hamulca.

1926 Ford Model T T5 Tudor (12702996805)
Ford Model T z 1926 roku.
Nasz powszedni maluszek
Fiat 126p nie był genialnym samochodem. Szybko stał się jednak samochodem kultowym. Prostota jego wykonania i niewielkie rozmiary wpływały na niską cenę, a to - na dużą popularność, szczególnie w niezbyt bogatej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Popularny Maluch nie był oczywiście pomysłem tak do końca polskim...
Produkcję Fiata 126 rozpoczęły bowiem zakłady Fiata we Włoszech. Z tamtejszych fabryk samochodziki te wyjeżdżały w latach 1972-80. Nie można powiedzieć, żeby się jakoś szczególnie przyjęły. Polacy w rekordowym tempie nabyli jednak licencję od włoskiej firmy. Już w 1973 roku z fabryki w Bielsko-Białej na polskie ulice wyruszały kolejne Maluchy. A produkcja stale rosła... W 1986 roku osiągnęła rekordowe 200 tysięcy. Później wskaźnik ten trafił jednak na równię pochyłą, aż do zawieszenia produkcji w 2000 r. Dziś nieczęsto już mamy okazję spotkać Fiata 126p, choć jeszcze kilkanaście lat temu pojazdy te były bardzo powszechne. Czekać tylko aż ceny Malucha wzrosną do sum niebotycznych ze względu na jego unikalność i zabytkowość...

Fiat 126p Cabrio during „XXX lat motoryzacji PRL” exhibition at Bonarka City Center in Kraków 2
Fiat 126p w wersji Cabrio.
Zemsta Honeckera
Zemsta Honeckera, mydelniczka, Ford karton... Wymyślono całe mnóstwo nazw na samochód zwany Trabantem. Ma on wiele cech wspólnych z Maluchem. Oba zyskały największą popularność w państwach Bloku Komunistycznego. Oba były tanie. No i oba stanowiły przez dziesięciolecia obiekt mnóstwa żartów, mimo, iż posiadała je co druga rodzina. Trabanta zaczęto produkować jednak znacznie wcześniej, bo w 1957 roku. Produkcję wstrzymano już w 1991 r. - Niemcy nie czekali z likwidacją pamiątek z przeszłości. To zadziwiające, ale po niemieckich ulicach wciąż jeszcze jeździ około 30 000 mydelniczek.
A skąd nazwa? Ta oficjalna - Trabant - została wymyślona na cześć wystrzelonego właśnie w 1957 roku satelity Sputnik. Jak wszystko więc w Bloku Wschodnim, i nazwa niemieckiego samochodu była uczczeniem Związku Radzieckiego... A z czego jest Trabant zbudowany? Oczywiście nie z tektury. Z duroplastów, czyli pewnej odmiany tworzyw sztucznych... O wytrzymałości owego materiału świadczyć może chociażby fakt, że pomysł na jego użycie niezbyt się przyjął...

Trabant P50 front
Trabant P50.
Poznaliśmy więc kilka legend motoryzacji. A właściwie poznaliśmy ich historię, bo w naszej świadomości i podświadomości samochody te krążyły od lat. A Wy jaki samochód umieścilibyście jeszcze na tej liście?

środa, 1 lipca 2015

Generała Pattona młodzieńcze przygody

W świecie historii panuje ostatnio moda na Pattona. Nie tak dawno miała premiera książki Billa O'Reilly'ego i Martina Dugarda o złowieszczym tytule Zabić Pattona (w oryginale Killing Patton). W kolejnych czasopismach publikowano artykuły dotyczące amerykańskiego generała. Doszukując się przyczyn takiego stanu rzeczy, można wspomnieć choćby o tym, iż w tym roku przypada 130. rocznica urodzin Pattona i 70. rocznica jego śmierci. Ja również przyłączam się do owej mody, choć nie będę opisywać tego, co w przypadku ekscentrycznego generała jest najszerzej komentowane i rozpowszechnione. Chciałbym natomiast przybliżyć Wam młodość Pattona.

George Smith Patton - 1944
Generał Patton w 1943 roku.
Na początek przybliżymy sobie jednak sylwetkę generała. Otóż George Smith Patton Jr. był jednym z najwybitniejszych generałów II wojny światowej. Niestety, jednocześnie jednym z najbardziej niedocenionych - a to ze względu na swoją ponadprzeciętną charyzmę i kontrowersyjne wypowiedzi. Na początku wojny praktycznie w ogóle go nie eksploatowano, później trenował w Kalifornii. Gdy wreszcie znalazł się w Europie, a konkretnie we Włoszech, musiał walczyć o względy u zwierzchników z Bernardem Law Montgomery, którego szybko znienawidził. Później został generałem... atrapy obozu, która miała przekonać Niemców o planowanym ataku aliantów na Calais. Podczas inwazji na Normandię trwał bezczynnie z dala od frontu. Dopiero przy okazji ofensywy w Ardenach objął dowodzenie nad 3. Armią. I tym razem dowództwo go jednak powstrzymywało - był po prostu za szybki w stosunku do reszty wojska. No i chciał się tłuc z nadchodzącymi z drugiej strony wojskami radzieckimi. Uznawał Związek Radziecki za państwo, które w przyszłości przysporzy aliantom tyle samo kłopotów, co w czasie II wojny światowej III Rzesza.

Eisenhower, Patton, Bradley, Hodges cph.3c35308
Spotkanie dowódców z okresu II wojnych światowej w marcu 1945 r. Od lewej: Eisenhower, Patton,
Bradley, Hodges.
Trudno się jednak dziwić, że Patton nie zyskał sobie sympatii wśród dowódców. Słynął on bowiem z ekscentrycznego zachowania, często wplątywał się we wszelkiego rodzaju afery i był po prostu "nieprzyjemnym człowiekiem". We Włoszech, w 1943 r. podobno nawoływał żołnierzy do zabicia jeńców, a także spoliczkował chorego na nerwicę okopową. Gdy docierał do wielkich rzek wraz ze swoim wojskiem miał natomiast w zwyczaju oddawanie do nich moczu, wzorem wielkich dowódców z przeszłości (dosyć zamierzchłej). Nie świadczy to tylko o jego zachowaniu, lecz także o dosyć wysokim mniemaniu o samym sobie. Być może to wszystko sprawiło, iż zginął w niejasnych okolicznościach po wypadku samochodowym. Historycy od wielu już lat doszukują się w tym wydarzeniu zamierzonej ingerencji osób trzecich.

Przejdźmy już jednak do sedna. Patton urodził się w Kalifornii i tam też się wychował. Co ciekawe, w pierwszych latach nauki miał całkiem spore trudności z przyswojeniem sobie sztuki czytania i pisania. Dziś nazwalibyśmy to dysleksją. Było to tym bardziej problemowe, że Patton lubił czytać - w zasadzie tylko pozycje związane z historią i wojskowością, ale jednak. Ostatecznie wszelkim kłopotom udało się jednak przeciwdziałać i gdy w wieku 11 lat przyszły generał wkraczał w progi Szkoły Stephena Clarka dla chłopców, był już w stanie otrzymywać całkiem przyzwoite noty.

Patton od zawsze chciał zostać tylko i wyłącznie żołnierzem. Korespondowało to z jego zainteresowaniem historią i militariami. W wieku 17 lat wysłał podanie o wstęp na akademię West Point. Tam jednak kazano mu przejść przez egzamin wstępny. Pamiętając o swojej dysleksji przyszły generał z obawy o kiepski rezultat zrezygnował na razie z renomowanej uczelni i rozpoczął dalsze poszukiwania. Ostatecznie przyjęto go do Virginia Military Institute (Instytut Wojskowy Wirginii). Po roku nauki podszedł wreszcie do egzaminu na West Point, w którym osiągnął całkiem niezły wynik, co pozwoliło mu na wstąpienie w progi słynnej uczelni.

Patton at VMI 1907
Patton w 1907 roku.
Początki nie były jednak łatwe. Patton musiał powtarzać pierwszy rok ze względu na to, że nie zdał matematyki. Później poszło już jednak z górki, dzięki czemu jego kształcenie opóźniło się tylko o 12 miesięcy. W 1909 r. opuścił mury West Point z 46. wynikiem na 103 nowych absolwentów. Przeciętnie, ale mogło być gorzej.

Istotną rolę dla Pattona odgrywał sport. Przyszły generał uwielbiał jeździectwo od najmłodszych lat życia. Będąc studentem najpierw wstąpił do drużyny piłkarskiej, później trenował szermierkę i lekkoatletykę. Jako przyszły żołnierz musiał także - rzecz jasna - dobrze strzelać. To wszechstronne wykształcenie sportowe sprawiło, iż w 1912 r. Patton stał się członkiem reprezentacji Stanów Zjednoczonych na Igrzyska Olimpijskie w Sztokholmie. Konkurencją, którą miał się zająć był pięciobój nowoczesny.

Startowało 42 zawodników. W strzelectwie Patton był dopiero 21. Później poszło już lepiej. Siódmy w pływaniu, czwarty w szermierce, szósty w jeździectwie, trzeci w biegu. Ostatecznie zajął piątą lokatę, a wyprzedzili go wyłącznie reprezentanci gospodarzy. Jak to w zwyczaju Pattona, nie obyło się bez afery. Młody żołnierz stwierdził bowiem, że podczas feralnego strzelania jeden z jego naboi wszedł w pole tarczy, które już zostało odstrzelone. Sędziowie tymczasem uznali ten strzał za nietrafiony. Oczywiście nie było wtedy możliwości challengu, lecz można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, iż rację miał Patton. Bądź co bądź, wśród doświadczonych strzelców nieczęsto zdarzają się tak fatalne pudła. Co gorsza, gdyby strzał Pattona zostałby uznany, w całym turnieju zająłby pozycję medalową...

1912 fencing patton and mas latrie
George Patton walczy podczas Igrzysk Olimpijskich 2012 z reprezentantem Francji, De Mas Latrie.

Sztokholm był jednym z ostatnich przejawów młodości Pattona. Później zaczęła się już aktywna służba wojskowa na różnych frontach, szczególnie podczas dwóch wojen światowych.

niedziela, 14 czerwca 2015

Państwo w państwie, czyli o enklawach

Zacznijmy od odpowiedzi na pytanie, czym tak naprawdę jest enklawa? Jedna odpowiedź nasuwa się od razu. Państwo, które graniczy tylko i wyłącznie z jednym innym państwem i nie ma dostępu do morza. To jednak definicja niepełna. Enklawą jest bowiem także obszar należący do państwa A, który jest otoczony w całości przez terytorium państwa B. Enklawą nie jest - w takim razie - na przykład Obwód Kaliningradzki, bo graniczy z Polską i Litwą. Samo istnienie enklaw, takich państw w państwie wydaje nam się egzotyczne, lecz nawet w Europie naliczymy ich całe mnóstwo.

Wielkie muzea, tor wyścigowy i afrykańskie plemię
Enklawy, które stanowią odrębne państwa, naliczymy tylko trzy. Pierwszą jest Watykan. Ma on powierzchnię oszałamiających 44 hektarów. Nie jest to jednak wyłącznie Bazylika i Plac Świętego Piotra. Mamy tu także ogromne Muzea Watykańskie, uznawane za jedne z największych na świecie. Powstało wiele szacunków dotyczących tego kolosa, a najbardziej interesujące z nich mówią, że jeśli każdemu eksponatowi poświęcimy kilka sekund, będziemy siedzieć w Watykanie przez... 8 lat! Na zachód od muzeów wielkie ogrody watykańskie, złożone z kilku części - ogrodów włoskich, francuskich, angielskich, nawet amerykańskich. Aha, byłbym zapomniał. Jak w każdym szanującym się państwie, w Watykanie mieści się redakcja, centrum prasowe, supermarket, urząd pocztowy, dworzec kolejowy, stacja telewizyjna itd. itp. To dużo jak na 44 hektary, prawda?

Vatican Museums 2011 7
Druga z naszych enklaw to San Marino, kolejne państwo-miniaturka. I znów otoczone przez Włochy. Tym razem mamy jednak do czynienia z kraikiem znacznie większym od Watykanu. Ma on bowiem aż (!) 61 kilometrów kwadratowych, czyli 6 100 hektarów. Na myśl przychodzi w tym momencie satyryczna mapa toru wyścigowego Imola (we Włoszech), gdzie rozgrywa się co roku Grand Prix San Marino Formuły 1, na tle konturu San Marino. Ze zdjęcia tego wynika, że ów tor zająłby większą część kraiku. Oczywiście nie jest to prawdą. Internetowi komicy przesadzili... pięciokrotnie.

A jak to się stało, że San Marino jest enklawą? Przecież mieszkańcy tego państewka są tak podobni do standardowych Włochów. Język - włoski, religia - katolicyzm. No więc? Wytłumaczenie tego zjawiska byłoby dosyć trudne i - co najważniejsze - obszerne. Na potrzeby tego artykuły nadmienimy więc tylko, że San Marino po prostu "przespało" zjednoczenie Włoch w 1860/61 roku. A Włosi nie przejęli się zbytnio z tego powodu. Ostatecznie w 1862 r. oba państwa podpisały między sobą układ o przyjaźni i na tym się skończyło. Oczywiście nie licząc kolejnych układów o przyjaźni...

Fortress of Guaita 2013-09-19
No i trzecia z naszych enklaw. Ta wymaga od nas dalszej podróży, bo aż na południe Afryki. Tam znajdziemy Lesotho, państwo w całości zanurzone w Republice Południowej Afryki. Ma powierzchnię 30 tys. km², a więc jak na enklawę nie jest takie małe - można je porównać do województwa mazowieckiego. Zdecydowaną przewagę w strukturze etnicznej ma plemię Sotho, należące do grupy Bantu. Z tym, że plemię owo jest rozproszone również na terenie RPA i Botswany. W rezultacie w Lesotho żyje niecała 1/3 jego przedstawicieli.

DCP 2498 gone fishin (21)
Jedno miasto czy dwa miasta?
Jak już wcześniej zauważyliśmy, zdarzają się również enklawy niebędące samodzielnymi państwami. Takie sytuacje są naprawdę częste, również w Europie. Niektóre z nich zakrawają na miano kuriozów. Bardzo ciekawy jest na przykład przypadek Baarle w Holandii... a właściwie to w Belgii. A tak naprawdę, to i w Belgii, i w Holandii. Tak naprawdę są to aż dwa miasta! A mianowicie, belgijskie Baarle-Hertog i holenderskie Baarle-Nassau. Zasadniczo pierwsze z nich jest otoczone w całości przez terytorium Holandii. Nie składa się jednak z jednej jednolitej części, a z... 16 rozdrobnionych fragmentów, nierzadko o wielkości kilku budynków. I co jeszcze ciekawsze, na terytorium Baarle-Hertog mamy do czynienia z siedmioma enklawami holenderskimi.

Konkluzja jest następująca. Baarle to z praktycznego punktu widzenia jedno miasto, podzielone jednak pomiędzy terytoria dwóch państw na kilkadziesiąt sektorów. Przejeżdżając z jednego końca miejscowości na drugi możemy kilkanaście razy przekraczać granicę! No właśnie, co z granicą? Ano, granica sobie przechodzi przez ulice, domy, budynki. Niektórzy mieszkańcy Baarle śpią albo jedzą śniadanie na granicy dwóch państw. A od czego zależy czyimi obywatelami są? Od tego, gdzie znajdują się główne drzwi ich domostw. Fakt ten rodzi jeszcze jeden problem. Jeden, jedyny budynek w całym mieście ma bowiem drzwi idealnie na granicy! I co teraz?

Baarle-Nassau frontière café
Miasto w dwóch rzeczywistościach
Interesujący jest także przypadek Campione d'Italia, włoskiej enklawy na terytorium Szwajcarii. Do sytuacji takiej doszło już pod koniec XVIII wieku. Region Ticino decydował wówczas za pomocą referendum, czy przystąpi jako pełnoprawny kanton do Szwajcarii. Postulat ten został przyjęty, jednak nie wszędzie. Niewielkie Campione stwierdziło, że chce jednak do Lombardii, która później stała się częścią Włoch.

Status Campione d'Italia jest niezwykle ciekawy z kilku względów. Po pierwsze, jego mieszkańcy posługują się jako walutą nie euro, a szwajcarskim frankiem. Są podatnikami szwajcarskimi, należą do tamtego systemu świadczeń, rejestrują swoje pojazdy w Szwajcarii, a nawet należą do szwajcarskiego systemu telekomunikacyjnego! I mimo to pozostają obywatelami Włoch. Interesujące, prawda? Dużą rolę w ukształtowaniu się i przetrwaniu takiego właśnie systemu mogło odegrać powstanie w tym miejscu kasyna w 1917 roku. Dziś jest ono największym obiektem tego typu w Europie i największym pracodawcą w Campione d'Italia.

Campione d'Italia 01
Historyczne rozwiązanie
Rekordowa pod względem ilości enklaw jest natomiast granica indyjsko-banglijska. A przynajmniej do niedawna była... Od wielu dziesięcioleci region był usiany niewielkimi, liczącymi po kilka-kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych enklawami, zarówno na terenie Indii, jak i Bangladeszu. Zdarzało się, że to zjawisko przybierało prawdziwie komiczne efekty. Tak na przykład na terytorium Bangladeszu znajdowała się indyjska enklawa Balapara Khagrabari. Wewnątrz tej właśnie enklawy wydzielono enklawę banglijską o nazwie Upanchowki Bhajni. A w centrum tej enklawy mieściła się indyjska Dahala Khagrabari.

Wydaje się to śmieszne, lecz wcale takie nie było. Południowa Azja to nie Europa. Mieszkańcy enklaw nie mieli tam tak łatwo, jak u nas. W praktyce nie wiedzieli tak do końca, gdzie mieszkają. Dlatego sytuacja ta musiała być rozwiązana. Musiała być, ale nie była. Rządy Indii i Bangladeszu nie mogły się w tej sprawie porozumieć od kilku dekad. Aż do zeszłej soboty. Na mocy ugody pomiędzy oboma państwami doszło do wymiany większości spośród niemalże 200 enklaw. Perspektywy na przyszłość dla granicy indyjsko-banglijskiej są więc pomyślne.

Coochbehar
Polska enklawa
To zaskakujące, ale czegoś na kształt enklaw możemy się doszukiwać również w Polsce. Mowa o gminie Sławków. Przed reformą administracyjną z 1998 roku znajdowała się ona w województwie katowickim, lecz od tego roku została przydzielona do powiatu olkuskiego w województwie małopolskim. Reakcja mieszkańców była niespodziewana - natychmiast zdecydowali się złożyć referendum o przyłączenie do województwa śląskiego. Głosowanie odbyło się jeszcze przed wejściem w życie postanowień reformy administracyjnej. Frekwencja wyniosła niemalże 80%, a "za" zakreśliło ponad 99% uczestniczących. W rezultacie Sławków został przyłączony do województwa śląskiego. Z tym, że nie do najbliższego powiatu - Dąbrowy Górniczej, a do Będzina, który ze Sławkowem granicy nie posiada.

Sławków Ratusz
Enklaw więc jest na świecie sporo, zarówno w Europie, jak i poza nią, a nawet (przy drobnym naciągnięciu) w Polsce. A ich sytuacja jest naprawdę interesująca i warta poznania.

Zobacz też:
1. Życie na Grenlandii 
2. Poznajcie nowe dyscypliny olimpijskie

sobota, 30 maja 2015

Muzułmanie w Tulon, czyli o tym, jak Europa podlizywała się Turkom

Tym razem przenosimy się do XVI wieku. Od kilku stuleci w siłę rośnie nowa europejska potęga - Imperium Osmańskie. Rozwój terytorialny państwa Turków doprowadził w 1453 roku do upadku Konstantynopola, a upadek Konstantynopola oznaczał upadek całego Cesarstwa Bizantyjskiego. Kolejni sułtani umacniali swoją władzę poprzez wielkie podboje, zakrojone na szeroką skalę kampanie wojenne. I tak w początkach XVI wieku władali już Bliskim Wschodem, Bałkanami i północnymi wybrzeżami Afryki. Ich ambicje sięgały jednak znacznie, znacznie dalej. Europa tymczasem zdawała się nie dostrzegać tureckiego zagrożenia. Jakiekolwiek działania przeciwko Turkom podejmowali jedynie władcy Hiszpanii oraz - rzecz jasna - papież, działania jednak niemające większych szans na ostateczne zwycięstwo. Interesującą politykę prowadziły natomiast Francja oraz Wenecja. Oba państwa szukały porozumienia z sułtanem, a w drugim przypadku - także powstrzymania go od agresji na ich ziemie.
Francois I Suleiman
Król Francji, Franciszek I oraz sułtan Sulejman Wspaniały.
Stosunki francusko-tureckie na przestrzeni wieków zazwyczaj układały się poprawnie. Sułtan był dla francuskich królów naturalnym sojusznikiem. Zarówno Konstantynopol, jak i Paryż widziały jednego z największych rywali, o ile nie największego, w Habsburgach. W rodzie, którego władza rozciągała się od Hiszpanii na zachodzie po Węgry na wschodzie, a który po odkryciu Nowego Świata czerpał zyski również i z ogromnych posiadłości w Ameryce. Stąd wynikały kolejne sojusze i porozumienia Królestwa Francji oraz Imperium Osmańskiego.

Również w ten sposób możliwe stały się takie sytuacje jak ta z przełomu 1543 i 1544 roku. Król Francji, Franciszek I, wystąpił wówczas z propozycją wspólnej, francusko-tureckiej, kampanii wojennej przeciwko Hiszpanii. Jako dowódca osmański miał podczas niej figurować Hajraddin Barbarossa ("Rudobrody"), przesławny korsarz, łupiący od kilkunastu lat wybrzeża Morza Śródziemnego. Sława tego bezwzględnego żeglarza była tym większa, że przydomek "Barbarossa" odziedziczył po swoim bracie, Arudżu, zmarłym w 1518 roku.
Hayreddin Barbarossa
Hajraddin Barbarossa
Barbarossa był akurat w trakcie kolejnej wyprawy, podczas której łupił w najlepsze wybrzeża Hiszpanii i Italii. W ramach sojuszu z Franciszkiem I zawinął zimą 1543 do francuskiego portu w Tulonie z kilkudziesięcioma tysiącami żołnierzy. W ciągu kolejnych miesięcy miasto miało zamienić się w prawdziwą kopię Konstantynopola. Katedra stała się meczetem, w obiegu znalazły się tureckie monety. Sytuacja ta odbiła się szerokim echem w całej Europie, przysparzając Francji sporo problemów w stosunkach dyplomatycznych. Ponadto, Franciszek okazał się być nie do końca pewnym sojuszu z muzułmanami. Skończyło się więc na tym, że Barbarossa porwał francuskie okręty stacjonujące w Tulonie, zażądał za nie okupu, a gdy już go otrzymał, wyruszył w podróż powrotną do Stambułu, łupiąc przy okazji co się tylko dało na włoskim wybrzeżu.
Barbarossa fleet wintering in Toulon 1543
Flota turecka zimuje w Tulonie w 1543 roku.
Wenecja z kolei prowadziła politykę niezwykle ostrożną. Władze republiki zdawały sobie sprawę, że ich ojczyzna jest stale zagrożona przez Turków. Bądź co bądź, była posiadaczką wielu wysp w zachodniej części Morza Śródziemnego, w tym Krety i Cypru, praktycznie zewsząd otoczonych przez ziemie tureckie. W rezultacie Wenecjanie często przeorientowywali swoją politykę. Co jakiś czas dawali się wciągnąć w większe sojusze przeciwko sułtanowi, tak jak to było w latach 1537-1538 i później w latach 1570-1571 (kiedy miała miejsce słynna bitwa pod Lepanto). W przerwach między tymi okresami sondowali jednak dokładnie nastroje panujące w Konstantynopolu oraz próbowali przekonać sułtana do swych dobrych intencji.

Wenecjanie starali się lawirować pomiędzy Zachodem a Imperium Osmańskim. Wobec obu stron okazywali tajemniczą przychylność, obu stronom gratulowali z powodu zwycięstw i pomyślnych decyzji, obu schlebiali i zachęcali do rozwoju poprawnych stosunków z republiką. Zapewne zawsze mieli jednak przeświadczenie, że to w Konstantynopolu czai się większe niebezpieczeństwo, które trzeba skutecznie uśpić. Znamienna jest na przykład sytuacja z 1565 roku, kiedy przed turecką nawałą broniła się Malta. Po upadku pierwszej z kilku fortec, San Elmo, Wenecjanie zorganizowali zabawę na ulicach miasta. Dawali w ten sposób sułtanowi świadectwo swoich dobrych zamiarów wobec Turcji.
Siege of malta 2
Zdobycie fortu San Elmo.
Europa na początku XVI wieku pozostawała więc bezsilna wobec działań państwa osmańskiego. Nie skutkował opór i antytureckie kampanie prowadzone przez część państw na czele z Hiszpanią i papieżem. Jak się niebawem okaże, nie zyskały również te kraje, które starały się uszczęśliwić sułtana i odciągnąć go od swoich granic...

niedziela, 3 maja 2015

4 największe klęski Zachodu z ludnością rdzenną

Kolonizacja Afryki i Azji przez Europejczyków w XIX wieku stała się niezaprzeczalnym faktem, tak jak ekspansja Stanów Zjednoczonych w kierunku zachodnim. Wydawałoby się, że przybysze ze Starego Kontynentu, posiadający znacznie większe doświadczenie i możliwości militarne, których wojsko znajdowało się na wyższym stopniu rozwoju, powinni odnosić ciągłe sukcesy w walkach z ludnością rdzenną. Jednak podczas ich kampanii wielokrotnie dochodziło do spektakularnych porażek, na które składało się wiele czynników. Jakie są największe z nich? O których kolonizatorzy nie zapomnieli na długo?

4. Masakra Fettermana
Po zakończeniu wojny secesyjnej Amerykanie nie mieli dużo czasu na odpoczynek. Niemal natychmiast na zachodzie wybuchły liczne wojny z Indianami. Jedną z nich była tzw. Wojna Czerwonej Chmury, od imienia indiańskiego wodza z plemienia Dakotów. Wojna ta sprowokowana została przez przybycie amerykańskich poszukiwaczy złota na obszary łowieckie Indian. W początkowej fazie walk, rdzenni mieszkańcy tych ziem skupili swoje działania w rejonie Fortu Kearny. 21 grudnia 1866 wciągnęli w zasadzkę niewielki, liczący ok. 80 żołnierzy oddział pod dowództwem kapitana Williama Fettermana. Mieli ogromną przewagę nad swoimi przeciwnikami - było ich przeszło 2 000. W rezultacie amerykańskie "siły" zostały rozgromione, z życiem nie uszedł ani jeden wojak. A straty Indian wyniosły mniej więcej kilkunastu ludzi. Wydarzenie to jest odtąd znane jako masakra Fettermana, jedna z niewielu bitew w historii USA, z której żywy nie powrócił żaden amerykański żołnierz. Wojna trwała jeszcze kilkanaście miesięcy i - mimo porażek Czerwonej Chmury - zakończyła się sukcesem Indian.

Fetterman massacre II
3. Bitwa pod Isandlwana
W 1879 roku wybuchła pomiędzy Brytyjczykami a Zulusami wojna w południowo-wschodniej Afryce. Siły brytyjskie pod wodzą lorda Chelmsforda, liczące 4 000 żołnierzy, szybko wkroczyły na obszary kontrolowane przez afrykański lud i zmierzały w kierunku jego stolicy - Ulundi. Brytyjczycy rozbili obóz u stóp szczytu Isandlwana, nie zdając sobie sprawy, że zmierza już w ich kierunku przeszło 20-tysięczna armia Zulusów. Ponadto, Chlmsford zignorował zagrożenie ze strony przeciwnika. Uznał, że bez kłopotu poradzi sobie z siłami prymitywnego ludu, nawet jeśli będzie dysponował kilkukrotnie mniejszymi siłami. Dlatego nie trudził się nawet budową umocnień wokół obozu.

Jeszcze większy błąd Chelmsford popełnił, gdy podzielił swoje siły na dwie części i sam stanął na czele liczącego 2 500 żołnierzy oddziału, który wyruszył w pogoni za Zulusami, odciągającymi go jedynie od swoich głównych sił. W obozie pozostał niecały tysiąc sprawnych żołnierzy. Sprawiło to, że bitwa 22 stycznia zakończyła się całkowitą klęską sił brytyjskich. Wydarzenie to skłoniło Brytyjczyków do reorganizacji swojej armii, co pozwoliło im jeszcze w lipcu tego samego roku zwyciężyć walecznych Zulusów.

Isandhlwana
2. Bitwa pod Aduą
Kolejną wielką porażką kolonizatorów jest bitwa pod Aduą, rozegrana 1 marca 1896 r. pomiędzy siłami Włoch i Cesarstwa Etiopii. Trzeba przyznać, że Rzym wybrał sobie trudnego przeciwnika, znacznie potężniejszego od Indian, czy Zulusów. Etiopczycy posiadali bowiem ogromną armię (w wojnie wzięło udział po ich stronie przeszło 100 000 żołnierzy), a także dysponowali artylerią. Dlatego też starcie z nimi 17-tysięcznej armii Oreste Baratieriego zakończyło się dla Włocha kompletną porażką, a Etiopia pozostała - jako jedna z niewielu w Afryce - niepodległym państwem.

Adoua 1
1. Little Bighorn
Poprzednie trzy zaprezentowane starcia, mimo znacznych różnic w charakterze walki, jej lokalizacji, czy możliwościach ich stron, łączyła jedna cecha - we wszystkich strona Europejczyków tudzież Amerykanów dysponowała siłami wielokrotnie mniejszymi od ludności rdzennej. Porażka często wynikała właśnie z faktu, że Indian, Zulusów, czy Etiopczyków było po prostu więcej. Zupełnie inne oblicze prezentuje natomiast jedna z najsłynniejszych bitew w dziejach Stanów Zjednoczonych, a mianowicie starcie pod Little Bighorn.  Siły amerykańskie liczące przeszło 600 ludzi poniosły bowiem sromotną klęskę z Indianami, których czynnie zaangażowanych w walki było około 1 000, a więc niewiele więcej. 

Najbardziej kojarzony z tą wielką porażką jest podpułkownik George A. Custer. Należy jednak podkreślić, że duże znaczenie poza nadmierną ambicją i przeświadczeniem o swojej sile tego oficera, miał niefortunny podział sił amerykańskich na wiele mniejszych oddziałów, które podczas 25 czerwca 1876 roku nie potrafiły nawiązać kontaktu między sobą i - w rezultacie - dostosować własnych działań do potrzeby chwili.
Edgar Samuel Paxson - Custer's Last Stand