Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stany Zjednoczone. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stany Zjednoczone. Pokaż wszystkie posty

sobota, 25 lutego 2017

Jak działa Cinemascore?

Istnieje wiele sposobów na to, by sprawdzić, czy jakiś film jest warty obejrzenia. Możemy na przykład zajrzeć na jeden z popularnych portali filmowych, takich jak IMDB czy Filmweb, gdzie na bazie ocen tysięcy użytkowników tworzy się rankingi najlepszych produkcji. Możemy też przeczytać oceny krytyków albo dotyczące danego filmu komentarze na internetowych forach. Jeśli zaś nie zostaliśmy jeszcze w pełni pochłonięci przez wirtualny świat i wiemy, na czym polega konwersacja, możemy zasięgnąć rady znajomego. O dziwo istnieje jeszcze jedna, interesująca metoda. Możemy sprawdzić, co o filmie sądzi kilkaset losowo wybranych widzów. I nie będziemy musieli udać się w tym celu do kina i udawać ankietera. Cinemascore zrobi to za nas. :)
Inside a Hobbit hole2
Fragment scenografii do filmu Władca Pierścieni. Filmy zaliczane do trylogii otrzymały oceny
(odpowiednio) A-, A i A+.
Cinemascore jest wyjątkową firmą funkcjonującą od 1979 roku. Jej głównym celem jest sprawdzenie jakości wchodzących właśnie do kin produkcji oraz ich dostosowania do docelowej grupy odbiorców. W tym celu przedsiębiorstwo utrzymuje kilkadziesiąt grup ankieterów w 25 wielkich miastach Stanów Zjednoczonych, takich jak Dallas czy Los Angeles. W każdy piątek kilka grup z losowo wybranych miast rusza do kin i odpytuje pierwszych widzów mających właśnie swoją premierę filmów, używając do tego charakterystycznych formularzy. Każdy z uczestniczących w ankiecie może przyznać filmowi ocenę od A do F, gdzie A - tak jak w anglosaskim szkolnictwie - jest oceną najlepszą, zaś F - najgorszą. Ponadto, ankietowani odpowiadają, z jakiego powodu wybrali się na film, a także czy kupiliby lub wypożyczyli go w formacie DVD. Prowadzone są także statystyki dotyczące płci i wieku.

Opisane wyżej metody ankietowania mają kilka wielkich zalet. Po pierwsze, opinie na temat filmów przekazują najwięksi fani gatunku - osoby, które były w stanie rzucić wszystko inne bo właśnie do kin wchodzi film, który może im się spodobać, i który muszą zobaczyć w pierwszy dzień jego wyświetlania. Dzięki temu sprawdzane jest, czy promocja filmu była przeprowadzona w odpowiedni sposób, czy zachęcono do oglądania odpowiednią grupę odbiorców. Poza tym, na bazie wyników badania Cinemascore można przewidzieć, jak wielki sukces finansowy osiągnie dana produkcja. Można bowiem założyć, że zadowoleni widzowie polecą film znajomym i przyjaciołom, którzy być może skorzystają z tych rad i również przybędą do kin nabijając przychody o kilkanaście złotych.
Cinemascore
Karta Cinemascore.
Marzeniem każdego producenta jest osiągnięcie magicznej noty A+. Nietrudno jednak zgadnąć, iż zdobycie tak wysokiej oceny jest niewiarygodnie trudne. Bądź co bądź, ocena ogólna jest średnią kilkuset ocen. Jeżeli więc jakiś film ma zostać nagrodzony najwyższą notą, zdecydowana większość widzów musi mu właśnie taką notę przyznać. Niemniej kilku filmom rocznie udaje się przekroczyć magiczną barierę. Są wśród nich zarówno wielkie hity, takie jak Titanic, Służące, Odlot, Jak zostać królem czy Avengers, jak również filmy mniej rozpoznawane - na przykład Antwone Fisher albo Ludzie Honoru. Spośród filmów, które wyszły na ekrany kin od marca zeszłego roku, na A+ zasłużyły sobie natomiast Ukryte Działania i Patriots Day.

Choć najlepsza nota jest bardzo trudna do osiągnięcia, to już oceny A i A- przytrafiają się filmom dość często. Rzadko kiedy filmy schodzą zaś poniżej poziomu B-. Prawdziwym wydarzeniem jest natomiast osiągnięcie przez film najniższego z możliwych pułapu, czyli F. Oznaczałoby to przecież, że widzowie, którzy teoretycznie rzecz biorąc są miłośnikami danego gatunku, znienawidzili film od pierwszego wejrzenia. Mimo to na przestrzeni niemalże 40 lat funkcjonowania Cinemascore, aż osiem filmów dokonało niemożliwego. Oceną F nagrodzeni zostali: Solaris (2002), Darkness (2004), Wolf Creek (2005), Robak (2006), The Box. Pułapka (2009), Silent House (2011), Demony (2012) i Zabić, jak to łatwo powiedzieć (2012). Pozostaje tylko zastanawiać się, dlaczego wszystkie te tytuły pochodzą z XXI wieku. ;)

Na koniec przyjdzie nam jeszcze zastanowić się, czy Cinemascore możemy traktować jako wiarygodne źródło informacji na temat jakości danego filmu. Moim zdaniem, absolutnie nie. Musimy bowiem pamiętać, że każdy z nas ma inny gust filmowy, nierzadko znacznie różniący się od przeciętnego. Spośród czterech najbardziej przeze mnie lubianych filmów, jeden uzyskał ocenę A+ (Forrest Gump), jeden A- (Władca Pierścieni. Drużyna Pierścienia), jeden C+ (Atlas Chmur), a jednego w ogóle nie sklasyfikowano (To nie jest kraj dla starych ludzi). Spośród tegorocznych produkcji zaś fenomenalny jak dla mnie Nowy Początek zgarnął słabe B, zaś mocno przeciętna Iluzja 2 otrzymała dobre A-. Pokazuje to, że Cinemascore to przydatne narzędzie, lecz nie możemy mu w pełni zaufać.

Jeżeli jesteście ciekawi, jakie noty otrzymały Wasze ulubione filmy, zajrzyjcie na oficjalną stronę Cinemascore (link). Pochwalcie się też, co tam znaleźliście! :D

sobota, 16 kwietnia 2016

Stany Zjednoczone. Kraj, który lubi wprowadzać w błąd

Stany Zjednoczone utrwaliły się w naszej podświadomości jako kraj wielu sprzeczności. Nic nie jest tam do końca pewne, nawet największe oczywistości mogą się okazać totalnym blefem. Jeżeli coś rozumie się samo przez się, jeżeli jest jak najbardziej logiczne, to możecie być pewni, że za oceanem na pewno nie ma miejsca. Stany są więc miejscem, które bardzo lubią wprowadzać w błąd. A moim zadaniem na dzień dzisiejszy jest wyprowadzić z tego błędu tych, którzy jeszcze nie dostrzegli przebiegłości Stanów Zjednoczonych. ;)
Independence Day Apparel  
1. Stolicą Stanów Zjednoczonych nie jest Waszyngton
No to zaczęliśmy z grubej rury. Jeśli spodziewaliście się jakichś dywagacji nad liczbą stanów albo kolorem amerykańskiego dolara, to musicie być zaskoczeni. Jak można przeczyć jednej z podstaw naszej wiedzy o Ameryce? Waszyngton przecież był, jest i będzie stolicą USA! Problem w tym, że na gruncie amerykańskiego prawa coś takiego jak Waszyngton w ogóle nie istnieje. No dobra, jest w Stanach kilkadziesiąt miasteczek lub wsi o chlubnej nazwie Washington, ale nie nosi jej mieścina, z którą nazwę tą zazwyczaj kojarzymy. Stolica Stanów Zjednoczonych nosi bowiem formalnie nazwę Dystrykt Kolumbii, zaś Waszyngton lub Waszyngton, D.C. to tylko nazwy potoczne. Przy okazji warto też wspomnieć o kolejnym blefie. A mianowicie, Dystrykt Kolumbii nie jest częścią żadnego z 50 stanów. Stanowi w zasadzie odrębną jednostkę administracyjną o specjalnym statusie.
WDC Capitol 1
Kapitol w Waszyngtonie.
2. Co ma Dystrykt Kolumbii do Kolumbii?
Skoro już jesteśmy przy Dystrykcie Kolumbii. Na wielu forach, gdy ktoś zapyta o to, skąd się wzięła ta nazwa, od razu jest uznawany za osławionego "gimnazjalistę" i wyśmiewany, bo "przecież jak to można Krzysztofa Kolumba nie znać?". Oczywiście osoby nabijające się powinny w tym przypadku same zostać wyśmiane. Bo, po pierwsze gimnazjaliści raczej wiedzą któż to był Krzysztof Kolumb. A po drugie, gdyby nazwa na stolicę Stanów Zjednoczonych pochodziła bezpośrednio od Kolumba, to nie byłby to Dystrykt Kolumbii, a Dystrykt Kolumba, czyż nie?

ColumbiaStahrArtwork
Columbia na plakacie propagandowym z okresu
I wojny światowej.
Musimy więc znaleźć jakiegoś pośrednika pomiędzy Kolumbem a Dystryktem Kolumbii. Oczywiście nie będzie to państwo w Ameryce Południowej (Kolumbia), bo powstało ono później niż Waszyngton. Ale co niektórzy mogliby skojarzyć, że w Stanach Zjednoczonych znajdziemy rzekę o nazwie Kolumbia! I takie myślenie byłoby jednak błędne, bo Kolumbia przepływa przez zachodnie stany USA, zaś Dystrykt Kolumbii leży na Wschodzie, nad rzeką Potomak.

Mógłbym Was zwodzić jeszcze troszkę dłużej, ale nie miałoby to większego sensu. Otóż nazwa Dystrykt Kolumbii pochodzi od imienia Columbia, które przyjęło się podczas wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych jako personifikacja rodzącego się wówczas kraju. Postać Columbii była oczywiście piękna i młoda, przybrana w symbole narodowe Stanów. Wykorzystywano ją dość powszechnie na wszelkiego rodzaju materiałach propagandowych, przede wszystkim plakatach. Gdy zakładano więc Waszyngton, stwierdzono że idealną oficjalną nazwą dla stolicy będzie właśnie Dystrykt Kolumbii.

3. Waszyngton raz jeszcze
A słyszeliście kiedyś o stanie Waszyngton? Jak to przystało na amerykańskie standardy, jego stolicą nie jest rzecz jasna Waszyngton, czy - jak kto woli - Dystrykt Kolumbii. Rzeczą absurdalną jest jednak fakt, iż Waszyngton jest jednym z najbardziej oddalonych od stolicy stanów USA. Położony jest bowiem na północno-zachodnim krańcu wielkiego państwa, a jego stolicą jest Olympia. Odległość pomiędzy Olympią a Waszyngtonem, D.C. wynosi - bagatela - 3700 kilometrów. ;)

Zbieżność nazw nie jest jednak tak do końca przypadkowa. Terytorium Waszyngtonu, czyli późniejszy stan Waszyngton, powstało bowiem dopiero w 1853 roku, a więc ponad pół wieku po założeniu stolicy Stanów Zjednoczonych. A to oznacza, że Ci, którzy nazwę tą nadali, z całą pewnością zdawali sobie sprawę, że gdzieś tam, na wschodnim wybrzeżu funkcjonuje miasto o takiej samej (potocznej) nazwie...

4. Problemy ze stolicami
W Polsce każde z województw ma przypisaną swoją własną "stolicę", miasto, w którym mieszczą się najważniejsze urzędy. Tak jest również i w przypadku stanów w USA. Tyle że za oceanem podczas doboru stolic nie stosowano się zbytnio do uznawanego w Polsce kryterium wielkości. Stan Nowy Jork na przykład nazywa się jak nazywa, jego największym miastem jest liczący 8 milionów mieszkańców Nowy Jork, a stolicą - Albany, znacznie mniejsze nawet od Opola! I nie jest to przypadek odosobniony. Stolicą Kalifornii jest Sacramento, podczas gdy większe od niego są Los Angeles, San Diego, San Jose, San Francisco, Long Beach i Fresno. Stolicą Florydy nie są zaś wielkie Jacksonville ani Miami, a kilkukrotnie mniejsze Tallahassee. W tym ostatnim przypadku nie chodzi raczej o ułatwienie zadania dyslektykom...
Mount Adams from East Canyon Ridge
Krajobraz stanu Waszyngton. Widać róźnicę, prawda? :)
5. Język urzędowy - angielski?
Stany Zjednoczone nieodłącznie kojarzą nam się z językiem angielskim. Ale nie jest on tam językiem urzędowym. A właściwie, nie na obszarze całych Stanów Zjednoczonych. A to dlatego, że każdy stan sam ustala sobie, jaki język będzie u niego obowiązywał. Większość, w tym Kalifornia, Nebraska, czy Utah używają języka angielskiego. Kilka stanów stwierdziło jednak, że języka urzędowego nie będzie mieć w ogóle. Tak stało się na przykład w Nowym Jorku. W Luizjanie zatwierdzono natomiast dwa języki urzędowe - angielski i francuski. Na Hawajach językiem urzędowym są angielski i hawajski, a na Alasce - angielski i 19 języków używanych przez rdzennych mieszkańców regionu. Trudno się w tym połapać, prawda? ;)
Wonder Lake, Denali
Nieprzystępny krajobraz Alaski ułatwił przetrwanie wielu rdzennych języków.
Jak widzicie więc, Stany Zjednoczone lubią wprowadzać w błąd. Czy udało mi się zaskoczyć Was w paru kwestiach? A może znacie jeszcze jakieś pułapki, które czekać na nas mogą za oceanem? :)


Zobacz też:
1. 10 najwyższych budynków... za 10 lat
2. Wielkie zmiany na szczytach władzy, czyli kto kogo zastępuje?
3. Generała Pattona młodzieńcze przygody

sobota, 20 lutego 2016

Gdy odkrywamy nowe pierwiastki

Ostatnio dość często zdarza mi się pisać o najnowszych odkryciach naszych kreatywnych naukowców. Tak będzie i tym razem, choć muszę przyznać, że dzisiaj prezentowana przeze mnie nowinka ze świata nauki jest tylko okazją do opowiedzenia nieco szerszej historii. A tematem dzisiejszego artykułu są zupełnie nowiutkie pierwiastki chemiczne, których odkrycie zostało nie tak dawno potwierdzone. Co to za indywidua? Jak je "odnaleziono"? I co zrobić, by do katalogu pierwiastków dorzucić coś jeszcze? Na te pytania odpowiemy sobie za chwilkę.
Elektronskal 118
Schemat budowy ununoctium (pierwiastek 118). We wnętrzu znajduje się jądro atomowe
złożone z protonów i neutronów, zaś wokół niego istnieje siedem powłok elektronowych
z elektronami ukazanymi w postaci mniejszych kuleczek.
Pierwsze pierwiastki ludzie odkryli już kilka tysięcy lat temu. Aż do epoki oświecenia odkrycia te nie były jednak jeszcze zakrojone na jakąś szczególnie szeroką skalę. Rozwój chemii ruszył z kopyta dopiero w połowie XVIII wieku. W ciągu ostatnich dwóch stuleci udało się zarejestrować niemalże sto nowych pierwiastków, dobijając z ich liczbą do 118. Cztery z nich, o numerkach 113, 115, 117 i 118, zostały uznane przez Międzynarodową Unię Chemii Czystej i Stosowanej w pierwszych dniach stycznia tego roku.

Periodic Table Armtuk3
Układ okresowy pierwiastków w wersji z czterema nowoodkrytymi pierwiastkami oraz pierwiastkiem
ununonium (119), którego odkrycia jeszcze nie potwierdzono.
Warto zaznaczyć, że odkrywanie jako takie zakończono w roku 1940. Wszystkie odkryte później pierwiastki nie występowały już w przyrodzie, więc trzeba je było wyprodukować. Z każdym kolejnym "odkrytym" pierwiastkiem produkcja jest jednak coraz trudniejsza (o czym jeszcze opowiem), więc w ostatnich latach na rynku ich poszukiwania wystąpiła znacząca specjalizacja. W latach 90. prym w tej materii wiódł niemiecki Instytut Badań Ciężkich Jonów w Wixhausen. Począwszy od roku 1999 niemalże wszystkie kolejne pierwiastki odkryli naukowcy reprezentujący rosyjski Zjednoczony Instytut Badań Jądrowych w Dubnej i amerykański Lawrence Livermore National Laboratory. Ich zasługą są także pierwiastki numer 115, 117 i 118. Pierwiastek 113. odkryli natomiast badacze z japońskiego instytutu Riken.
LLNL Aerial View
Lawrence Livermore National Laboratory z lotu ptaka. Robi wrażenie, prawda? ;)
Pewnie zastanawiacie się, jakie nazwy noszą nowoodkryte pierwiastki. Już spieszę zaspokoić Waszą ciekawość. Otóż są to kolejno: ununtrium, ununpentium, ununseptium oraz ununoctium. Niezbyt proste do zapamiętania, prawda? Nie martwcie się jednak o to, gdyż nazwy te nie zagrzeją na długo miejsca w układzie okresowym. Są to bowiem jedynie imiona przejściowe, obowiązujące do momentu, kiedy nie wymyśli się czegoś lepszego. Podobne nazwy nosiły niegdyś dzisiejsze roentgen, kopernik, czy też liwermor. A jak można nowe pierwiastki nazwać? Od pewnego czasu utartą regułą jest nadawanie nazw związanych ze słynnymi postaciami świata nauki, bądź miejscami ściśle z nauką powiązanymi - co zobaczyć możecie chociażby na trzech powyższych przykładach.

Electron shell 112 Copernicium - no label
Schemat przedstawiający budowę atomu kopernika.
Na koniec trzeba jeszcze wyjaśnić, jakie mamy perspektywy na wyprodukowanie kolejnych pierwiastków. Jak zapewne zauważyliście, zapełniliśmy już siódmy okres w tablicy Mendelejewa i kolejne pierwiastki będą już stanowić okres ósmy. Oczywiście wiele instytutów badawczych rozpoczęło już wyścig o odkrycie numerów 119, 120, a nawet dalszych. Tyle że, jak już wcześniej wspominałem, nie będzie to zbyt łatwe. Każdy kolejny pierwiastek jest bowiem coraz mniej trwały. Ununoctium (118) był sobą przez 0,0001 sekundy, po czym zaczął się gwałtownie rozpadać na pierwiastki o mniejszej liczbie atomowej, czyli opatrzone niższym numerkiem. Warto też dodać, że sam proces "produkcji" nie polega tylko na wymieszaniu ze sobą dwóch substancji i poczekaniu na efekty. Nie. Nowe pierwiastki tworzy się poprzez zderzanie jąder atomowych pierwiastków znacznie lżejszych. Prędkość musi być jednak ogromna, zbliżona do prędkości światła. A takie prędkości mogą zapewnić praktycznie tylko akceleratory cząstek, takie jak słynny szwajcarski Wielki Zderzacz Hadronów, i inne im podobne urządzenia.
CERN Aerial View
Wielki Zderzacz Hadronów, największy akcelerator cząstek na świecie. Na zdjeciu lotniczym przy
pomocy kolorowych linii przedstawiono jego położenie (znajduje się on pod ziemią). Ten akcelerator
nie zajmuje się jednak bezpośrednio poszukiwaniem nowych pierwiastków.
No dobra. Tylko skoro to takie trudne, a tworzone pierwiastki nie istnieją nawet przez mgnienie oka, to po co ich poszukujemy? Po kiego grzyba poświęcamy tyle czasu, pieniędzy i energii na uzyskanie atomu, który i tak przestanie istnieć zanim pomyślimy "Udało się"? Działania te wynikają z pewnej hipotezy, która jest dość popularna w środowisku badaczy. Wielu naukowców jest bowiem przekonanych, że gdzieś tam, hen daleko, znajduje się swego rodzaju wyspa stabilności, grupa nieznanych nam jeszcze pierwiastków, które będą w stanie utrzymać się przez kilka godzin, miesięcy, a może nawet i lat. Według niektórych koncepcji takie pierwiastki są już tylko na wyciągnięcie ręki, według innych - daleko nam jeszcze do ich odkrycia. Niemniej jeżeli je już odkryjemy, to z całą pewnością będziemy mogli je w jakiś kreatywny sposób wykorzystać.
Island of Stability
Schemat obrazujący koncepcję o wyspie stabilności. Kolorowe słupki przedstawiają stabilność izotopów
różnych pierwiastków. W lewym dolnym rogu mamy pierwiastki już poznane, zaś "wysepka" w prawym
górnym rogu do nasz cel. Ze względu na fakt, że wyspa stabilności jest póki co jedynie teorią, schemat
nie jest zbyt dokładny, a podane wartości mogą nie oddawać w pełni rzeczywistości.
No i co o tym wszystkim myślicie? Czy uda nam się zapełnić ósmy okres tablicy Mendelejewa? Czy uda nam się znaleźć tą przesławną wyspę stabilności? Zachęcam do wypowiedzenia się na ten temat w komentarzach! :)

Zobacz też:
1. Gwiazdy na Ziemi, czyli o energii przyszłości
2. Wikipedia, Spotify, Firefox - skąd te nazwy?
3. Muzea nie z tego świata

niedziela, 7 lutego 2016

To nie Kolumb odkrył Amerykę

12 października 1492 roku Krzysztof Kolumb tkwił wraz ze swą załogą gdzieś pomiędzy Europą a Ameryką Północną. Wszystko zapowiadało się na to, że będzie to kolejny bezowocny dzień podróży i niebawem kapitan zostanie zmuszony do zarządzenia odwrotu. Wszystko jednak uległo zmianie, gdy jeden z marynarzy dostrzegł ląd na horyzoncie. Ląd ten okazał się być jedną z wielu niewielkich wysp wchodzących w skład Bahamów. Później przyszły kolejne odkrycia. Przed końcem miesiąca Kolumb postawił swe stopy na Kubie, zaś w grudniu na Hispanioli (dzisiejszym Haiti). Do końca życia był oczywiście przekonany, że ląd, po którym stąpał, to swego rodzaju przedpola Indii, ale do historii przeszedł jako odkrywca Ameryki. Dziś wiemy, że niezasłużenie. Miał bowiem całkiem sporo poprzedników, a jeszcze więcej - hipotetycznych poprzedników. Poznajmy ich sylwetki.
Columbus Taking Possession
Krzysztof Kolumb dociera do Ameryki, obraz z 1893 roku.
1. Leif Eriksson
Zaczniemy od tezy najbardziej popularnej, bo i na sto procent prawdziwej. Otóż jednymi z pretendentów do pierwszych odkrywców Ameryki są Normanowie, znani szerokiej publiczności pod nazwą "wikingów". Jak zapewne wiecie, ci mieszkańcy Półwyspu Skandynawskiego około tysiąca lat temu organizowali liczne łupieżcze wyprawy, stale rozszerzając zakres swojej ekspansji. Kwestią czasu pozostawało właściwie zapuszczenie się jakiegoś ich statku za ocean. Pierwszym, który miał stanąć na kontynencie amerykańskim był Leif Eriksson. Ten niezbyt jeszcze doświadczony żeglarz wraz ze swą załogą wyruszył około roku 1002 z Grenlandii i skierował swą łódź na zachód. Podczas wyprawy odkryć miał trzy krainy. Pierwsza z nich była skalista i pozbawiona życia, więc nadał jej nazwę Helluland ("Kraina Kamieni"). Druga była porośnięta gęstymi lasami - stąd nazwa Markland ("Kraina Lasów"). I wreszcie trzecia, o nadzwyczaj przystępnych warunkach, została nazwana Winlandią ("Krainą Wina"). Według dzisiejszych historyków krainami tymi miały być kolejno: arktyczna wyspa Ziemia Baffina, Półwysep Labrador i Nowa Fundlandia. Nie jest rzeczą pewną, czy ziemie te zostały przyporządkowane prawidłowo, lecz nie ma cienia wątpliwości, że Leif Eriksson dopłynął do Ameryki Północnej.
Christian Krohg - Leiv Eirikson discovering America - Google Art Project
Leif Eriksson odkrywa Amerykę, obraz Christiana Krohga z 1893 roku.
Vikings-Voyages
Mapa przedstawiająca główne kierunki podróży Wikingów w VIII-X wieku.
2. Zheng He
Zheng He to jedna z najświetniejszych postaci w historii chińskich podróży. Ten niezmordowany żeglarz służył chińskiemu cesarzowi przez niemalże 30 lat, odbywając w tym czasie kilka zakrojonych na szeroką skalę wypraw. I nie były to wcale wyprawy w stylu tej, którą zorganizował Kolumb. Flota Zhenga He składała się bowiem momentami z... 300 okrętów! W latach 1405-1433 dzięki znakomitej organizacji i wielkiej ambicji, admirał He dotarł między innymi do Afryki, Zatoki Perskiej, Indii, na Morze Czerwone, a także na wyspę Jawę. Nic dziwnego, że niektórzy historycy zaczęli doszukiwać się w postaci Zhenga He czegoś więcej, niż o nim wiemy. Gavin Menzies zasugerował na przykład, że chiński admirał dopłynął do Ameryki Północnej, prezentując na poparcie swojej tezy mapę świata, na której dość dokładnie oddano zarys obu Ameryk. Mapa ta zawiera jednak jeden interesujący element. Otóż Kalifornia przedstawiana jest na niej jako wyspa... podobnie jak na europejskich mapach z wieku XVII. Zaskakujący zbieg okoliczności, prawda? ;)
Treasure Boat Shipyard - Zheng He statue - P1080026
Pomnik Zhenga He w Nankinie. Kontrowersyjną mapę można zobaczyć tutaj.
3. Polinezyjczycy
Znacznie bardziej prawdopodobna jest teza jakoby przed Kolumbem Amerykę wielokrotnie odwiedzali Polinezyjczycy. Może się to wydawać nieco dziwne, bo przecież odległość między wyspami Polinezji a Ameryką Południową jest bardzo duża, a mieszkańcy żyjący w tamtych rejonach nie dysponowali łodziami nadającymi się do dalekich podróży morskich. Na fakt, że mimo wszystko pokonali ogromne przestrzenie Oceanu Spokojnego, wskazuje jednak sporo rzeczy. Na przykład, na wyspach Polinezji przed przybyciem tam Europejczyków uprawiano bataty, których domem pozostawała Ameryka. Indianie z Peru hodowali z kolei kury, które to nie wykształciły się w sposób naturalny w Ameryce - innymi słowy, musiały zostać skądś sprowadzone. No i wreszcie kwestia genetyki. Jak wynika z badań przeprowadzonych na mieszkańcach Wyspy Wielkanocnej, ludzie Ci mają przodków zarówno wśród Indian z Ameryki Południowej, jak i Polinezyjczyków. A to już jest podstawa to formułowania górnolotnych teorii...
Sweet-potato-field,katori-city,japan
Uprawy batatów w Japonii.
4. Fenicjanie
Teorie dotyczące Chińczyków i Polinezyjczyków mogły być zaskakujące. Ale teraz będzie już tylko coraz dziwniej. Cofamy się daleko wstecz, do czasów Hannibala, Aleksandra Wielkiego i Pyrrusa z Epiru. Morze było wówczas domeną Fenicjan. Słynęli oni w świecie jako doskonali żeglarze, a basen Morza Śródziemnego znali jak własną kieszeń. Rzadko zapuszczali się co prawda dalej, niż nakazywał to zdrowy rozsądek, ale i w ich przypadku wyjątki się zdarzały. Odkryli na przykład Wyspy Kanaryjskie, Azory i Wyspy Zielonego Przylądka. Według wielu badaczy mogli się zapuścić jeszcze o krok dalej. Wskazywać na to mają opisy dalekich lądów na zachodzie, które kilkukrotnie pojawiają się w odniesieniu do Fenicjan w źródłach greckich i rzymskich. Po zniszczeniu Kartaginy w 246 r. p.n.e. kilka statków należących do tej fenickiej kolonii miało uciec przed Rzymianami daleko na zachód i słuch po nich zaginął. Podejrzane, czyż nie?
Phoenician ship
Fenicki statek.
5.Templariusze
Ich po prostu nie mogło zabraknąć. Jeśli chodzi o teorie spiskowe, to Templariusze, a właściwie członkowie Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, są prawdziwymi królami. Nic dziwnego, że wśród niektórych historyków rozpowszechnił się pogląd jakoby dotarli aż do Ameryki Północnej i to na... 200 lat przed Kolumbem! Ich historia miała się rozpocząć w momencie ich końca, a więc 13 października 1307 roku, gdy król francuski Filip IV Piękny zarzucił zakonowi herezję, co stało się przyczyną kasaty zgromadzenia. Część zakonników miała jednak uciec przed procesami za ocean. Dowodem na to mają być krzyże zbliżone do tych używanych przez Templariuszy, które znajdowano powszechnie w azteckich siedzibach. Zwolennicy teorii zwracają też uwagę na fakt, iż Aztekowie początkowo przyjaźnie odnosili się do europejskich kolonizatorów, którzy przybyli do Ameryki po odkryciach Kolumba. A wisienką na torcie ma być wieża z Newport, zbudowana rzekomo w stylu typowo średniowiecznym, niespotykanym w epoce nowożytnej. Tyle że owa wieża została rozpoznana na podstawie badań jako pozostałości młyna...
Newport Tower Rhode Island
Wieża z Newport.
Westford Knight detail
A tutaj jeszcze jednen "argument" na przybycie templariuszy do Ameryki. Na tym kawałku
głazu narzutowego ma być wyryta postać rycerze. Widzicie coś? ;)
Poznaliśmy tak więc pięciu kandydatów do tytułu pierwszych odkrywców Ameryki. Pamiętać jednak należy, iż jest ich znacznie więcej. Raz po raz wyskakują ni z gruszki, ni z pietruszki, teorie jakoby do Ameryki dopłynąć mieli starożytni Rzymianie, czarnoskórzy książęta z Afryki, czy też Egipcjanie. I z całą pewnością pojawiać się dalej będą, bo pamiętać należy, że jeden na tysiąc takich pomysłów może okazać się prawdziwy...

Na koniec trzeba nam jeszcze oddać Kolumbowi co mu należne. Wiemy, że to nie on jako pierwszy w historii dotarł do Ameryki. Niemniej, dzięki swoim podróżom odkrył nowy kontynent dla niemalże całej Europy na nowo. I to jego odkrycie niewątpliwie pociągnęło za sobą skutki większe, niż którekolwiek inne. A co Wy sądzicie o tych wszystkich teoriach? Które z nich są Waszym zdaniem prawdziwe, a o których najlepiej zapomnieć? :D

Zobacz też:
1.  Kryzys Mieszka czy Bolesława?
2. Stany Zjednoczone. Kraj, który lubi wprowadzać w błąd
3. Skąd się wzięli Sumerowie?

poniedziałek, 28 grudnia 2015

11 najlepszych albumów muzycznych 2015 roku

Nieuchronnie zbliżamy się do końca roku 2015. To dobry czas na wielkie podsumowania. Dziś chciałbym Wam zaproponować krótką ucieczkę od przyświecającego zazwyczaj moim artykułom obiektywizmu. O gustach podobno się nie rozmawia, lecz nie znaczy to, że nie można sobie ich nawzajem przedstawiać. Z takiego rozumowania wynika widoczny poniżej ranking, który nie tylko prezentuje moje upodobania, ale też może stanowić okazję do poznania nieco innych stylów, artystów, czy utworów, o których niekoniecznie musieliśmy wcześniej słyszeć. Tak więc zaczynajmy! :)

11. Passenger - Whispers II
Passenger zyskał sławę kilka lat temu dzięki utworowi "Let Her Go". Jak to często bywa, niedługo później brytyjski artysta stracił popularność, jaka spadła na niego w 2013 roku. Niemniej od tego czasu wydał już dwie płyty, które naprawdę mogą się podobać. Jego piosenki nie są już wprawdzie wielkimi hitami, co jednak czyni je jeszcze bardziej wartościowymi. Wydany w tym roku album Whispers II cechuje się niezwykłą prostotą i melodyjnością. Główną rolę odgrywają na nim wokal artysty oraz jego gitara, którym towarzyszą raz po raz chórek i inne, zgrabnie wplecione, instrumenty. Na szczególną uwagę zasługują moim zdaniem dwie piosenki - melancholijna Fear of Fear oraz wpadająca w ucho A Thousand Matches.

10. Awolnation - Run
Amerykański zespół rockowy został poznany cztery lata temu dzięki swojemu debiutanckiemu albumowi, na którym błyszczał przede wszystkim utwór Sail. W tym roku członkowie Awolnation zaprezentowali swój drugi krążek. Jest on utrzymany na przyzwoitym poziomie i charakteryzuje się stylem zbliżonym do tego z poprzedniej płyty. Wśród 14 nowych piosenek ukrywa się jednak prawdziwy fajerwerk. Mowa o I am, który choć nie tak rozpoznawalny, we wszystkim dorównuje Sail. Dodatkowego uroku dodaje mu świetnie nagrany, złożony i komponujący się z muzyką teledysk.

9. James Bay - Chaos and the Calm
James Bay jest autorem jednego z najgłośniejszych debiutów tego roku. Pierwsze laury zdobył już w roku poprzednim, wraz z opublikowaniem utworu Hold Back the River. Niebawem uhonorowano go nagrodą krytyków w ramach gali BRIT Awards. Nagroda ta przyznawana jest tylko początkującym artystom, lecz stanowi swego rodzaju przepowiednię przyszłego sukcesu - jej laureatami były u progu swoich karier takie gwiazdy, jak Adele, Florence and the Machine oraz Ellie Goulding. Podobnie jak jego poprzednicy, również i James Bay nie spoczął na laurach i już w marcu wydał swój pierwszy album, pełen spokojnych, stonowanych piosenek, w których dominującą rolę odgrywa głos wokalisty. Na szczególną uwagę zasługują jak dla mnie utwory Scars oraz Let It Go.

8. Mumford & Sons - Wilder Mind
Brytyjski zespół Mumford & Sons to żadna nowość na rynku muzycznym. Grupa wydała w tym roku swój trzeci, oczekiwany od trzech lat album. Wraz z nim nadeszła jednak gruntowna zmiana stylu. Zespół pożegnał się na jakiś czas z tak charakterystycznym dla niego folkowym brzmieniem, mówiąc przy okazji "do widzenia!" towarzyszącemu im jak do tej pory nieustannie banjo. Na nowym krążku fanom zaserwowane zostały rytmy bardziej rockowe, zbliżone nieco do szeroko pojętej alternatywy. Na zespół w związku z tą zaskakującą transformacją spadła rzecz jasna fala krytyki. Ja jednak stoję murem za Brytyjczykami. Ich decyzja ukazuje, że chcą grać taką muzykę, jaka sprawia im radość, a nie tylko uszczęśliwiać na siłę rzesze zwolenników. Ponadto, w nowych "produkcjach" dostrzegam nadal ich dawny styl, lecz zaadaptowany do nowych warunków. Efekt jest naprawdę bardzo dobry. Polecam przede wszystkim Just Smoke oraz Believe.

7. Imagine Dragons - Smoke + Mirrors
Teraz zaproponuję Wam wycieczkę za ocean. Amerykański zespół Imagine Dragons wydał w marcu swój drugi album o tytule Smoke + Mirrors. Słuchając go wydaje się, że muzycy postanowili tym razem nieco poeksperymentować. Na nowym krążku znajdziemy bardzo zróżnicowane utwory, nierzadko zaskakujące przyjętymi rozwiązaniami i dźwiękami. Niemniej z całości wyłania się bardzo przyjemny i barwny obraz. Trzeci singiel z albumu - Shots - szczególnie przykuł moją uwagę. Jest mi jednakże niezmiernie szkoda, że po jego opublikowaniu zespół porzucił jakoby zainteresowanie swoim dziełem i zaczął raz po raz raczyć słuchaczy już nie tak udanymi piosenkami spoza albumu. Tym bardziej, że na płycie pozostają nadal wartościowe utwory, takie jak I'm so sorry.

6. The Decemberists - What a Terrible World, What a Beautiful World
The Decemberists to jedni z najbardziej doświadczonych muzyków na mojej liście. W styczniu tego roku wydali już siódmą płytę, która niebawem zebrała wyjątkowo dobre recenzje. I rzeczywiście - album jest doskonale wykonany. Amerykańscy artyści zaprezentowali w nowych piosenkach niezwykłe bogactwo. Gdy się ich słucha, wydaje się jakby grała cała orkiestra, podczas gdy zespół nie wychodzi w praktyce poza stonowane brzmienie z pogranicza rocka i folku. Wszystkie piosenki emanują wprost spokojem - niezależnie od zawartej w nich treści - co wprowadza słuchacza w wyjątkowy nastrój. I - podobnie jak w przypadku Awolnation - mamy tu do czynienia z jednym prawdziwym cudeńkiem w postaci utworu Lake Song.

5. Florence and the Machine - How Big, How Blue, How Beautiful
Analogie pomiędzy Florence and the Machine a Mumford & Sons dosłownie same się narzucają. Oba brytyjskie zespoły wydały swoją trzecią płytę w maju 2015 roku. Oba dopuściły się drastycznej zmiany stylu, oba zostały za to skrytykowane, oba - moim zdaniem - niezasłużenie. Florence Welsh wraz ze swą grupą, zaprezentowała tym razem swoje bardziej rockowe oblicze przy jednoczesnym zaangażowaniu maksymalnej wprost ilości instrumentów. O ile w przypadku The Decemberists wydaje się, że w nagraniu uczestniczyła cała orkiestra, o tyle u Florence tak było naprawdę. W niektórych utworach wokalistce, gitarom i perkusji towarzyszy cała paleta instrumentów dętych, w innych z kolei usłyszeć można rozmaite smyczki. Efekt jest oszałamiający. Paradoksalnie, najbardziej podoba mi się jednak utwór, którego formalnie na płycie nie ma. A właściwie to jest, lecz w nieco odmienionej formie. Mowa o How Big, How Blue, How Beautiful, który na płycie widnieje w 5-minutowej wersji. Na trzy miesiące przed premierą wypuszczono go jednak w skróconej i nieco zmodyfikowanej wersji, w ramach swego rodzaju "reklamówki". I tą skróconą wersję Wam prezentuję :).

4. Zakopower - Drugie pół
Na czwartym miejscu pojawił się polski rodzynek w moim zestawieniu. Album Drugie pół zespołu Zakopower ukazał się we wrześniu. Po przeszło czterech latach oczekiwania od ostatniego krążka grupy, który zawierał wielki przebój - Boso, moje oczekiwania względem nowej płyty były bardzo duże. Zostały jednak zaspokojone, i to z całkiem sporą nadwyżką. Nowe piosenki - jak to już niegdyś bywało w przypadku muzyków z Podhala - łączą w doskonały sposób muzykę tradycyjną z nieco bardziej nowoczesnymi rytmami, dając idealne wprost połączenie. Dodatkowym atutem są wspaniałe, głębokie, ale jednocześnie zrozumiałe teksty, skłaniające z jednej strony do przemyślań, a z drugiej kontrastujące z tym wszystkim, czym zasypuje nas obecnie polski rynek muzyczny.

3. Adele - 25
To, że nowa płyta Adele będzie jednym z największych hitów (o ile nie największym) w XXI wieku, było łatwe do przewidzenia od momentu, gdy pojawiły się pierwsze plotki o tym, że brytyjska wokalistka powróciła do studia. Pozostawało jednak zasadnicze pytanie. Czy 25 będzie na to zasługiwało? Odpowiedź przyszła wraz z opublikowaniem albumu. Tak, jak najbardziej tak! To prawda, że trzeci krążek Adele nie jest tak udany, jak jego poprzednik, a także zawiera kilka słabszych kawałków. Ale When We Were Young i I Miss You to jedne z najlepszych utworów, jakie w tym roku opublikowano, a Send My Love oraz Sweetest Devotion swoją oryginalnością pokazują, że Adele nie popada w rutynę i poszukuje nowych rozwiązań. Efektem jest płyta, którą w analogicznym zestawieniu z tamtego roku uplasowałbym na solidnym 1. miejscu. Ten rok pod względem muzycznym jest jednak zaskakujący do potęgi n-tej.

2. Of Monsters and Men - Beneath the Skin
Teraz przenosimy się w bodajże najbardziej egzotyczne miejsce w moim zestawieniu. Choć "egzotyczne" to może nieco zbyt mylące stwierdzenie. Mowa bowiem o dalekiej Islandii, z której pochodzą członkowie zespołu Of Monsters and Men. Znacie ich zapewne z piosenki Little Talks, opublikowanej w 2012 roku. Po trzech latach Islandczycy powrócili, by zaprezentować światu Beneath the Skin, album który spotkał się z mieszanymi odczuciami krytyków, lecz mnie wprost zachwycił. Nie ma na nim w praktyce słabego punktu. Wszystko zaczyna się od utworu Crystals, w którym główną rolę (przynajmniej dla mnie) odgrywają fenomenalne instrumenty perkusyjne. Później mamy do czynienia z szeregiem luźniejszych kawałków o optymistycznym brzmieniu, a pod koniec czeka na nas mroczny Thousand Eyes.

1. Enya - Dark Sky Island
20 listopada to dla tego roku data niezwykła w kontekście muzycznym. Swoją płytę opublikowała wówczas nie tylko Adele, ale również tryumfatorka mojego zestawienia - Enya. Irlandka powróciła w ten sposób po siedmiu latach przerwy. I powróciła w wielkim stylu! Takie utwory, jak The Humming..., Even in the Shadows, czy Echoes In Rain przypominają o najlepszych latach wielkiej artystki, zachwycają bogactwem instrumentalnym i nastrojowością. Więcej komentować nie trzeba...


W ten sposób doszliśmy do samego szczytu mojego zestawienia. Co sądzicie o moich - przyznajcie, dość dziwnych - wyborach? Czy udało mi się zaprezentować Wam coś nowego, o czym jeszcze nie słyszeliście? Jakich artystów i jakie albumy to Wy umieścilibyście na takiej liście? :)

środa, 14 października 2015

Kim są tegoroczni laureaci Nagrody Nobla?

Nagrody Nobla przyznane! Po raz 112. szwedzkie komitety (i jeden norweski!) zdecydowały komu należy się złoty medal z wizerunkiem Alfreda Nobla oraz równowartość prawie 4 milionów polskich złotych. Rozdanie nagród nastąpi jak zwykle 10 grudnia, lecz już teraz warto poznać sylwetki tegorocznych laureatów najbardziej prestiżowych nagród naukowych na świecie.

1. Fizyka: Kajita/McDonald
Art McDonald 2008
Profesor Arthur B. McDonald.
Nagroda Nobla w dziedzinie fizyki została przyznana w tym roku dwóm naukowcom, których dzieli praktycznie wszystko. Takaaki Kajita jest 56-letnim pracownikiem Uniwersytetu Tokijskiego. Z kolei Arthur B. McDonald to emerytowany, choć wciąż aktywny, profesor Uniwersytetu Queen's w Kanadzie. Łączy ich jedno, wyjątkowe odkrycie - dowiedzenie, że neutrina mają masę.
Stop. W tym momencie konieczne są pewne wyjaśnienia. Po pierwsze, czymże takim są neutrina? Otóż są one niezwykle fascynującymi cząstkami elementarnymi, czyli czymś w stylu budujących atomy protonów, neutronów i elektronów. W odróżnieniu od wyżej wymienionych, neutrina charakteryzują się niezwykłą wprost przenikalnością. Tworzą się na okrągło w wyniku rozmaitych reakcji jądrowych, zachodzących między innymi na Słońcu, w elektrowniach jądrowych, czy nawet w naszych ciałach (choć w minimalnych ilościach). Następnie podróżują z niewiarygodną szybkością i nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Dosłownie. Są w stanie bez najmniejszego problemu "przelecieć" na wylot chociażby przez naszą planetę. Gdziekolwiek teraz byście nie byli i cokolwiek byście nie robili, z całą pewnością wokół Was i przez Was przelatują miliardy neutrin. Nieco straszne, ale jednocześnie interesujące, prawda?

Problem w tym, że neutrin nie da się ot tak sobie zauważyć. Są do tego potrzebne niezwykle precyzyjne i zaprojektowane specjalnie w tym celu detektory, z których część znajduje się właśnie w Japonii i Kanadzie. Na podstawie badań prowadzonych niezależnie przez Kajitę i McDonalda udało się ustalić, że do Ziemi nie docierają wszystkie neutrina, które "wyprodukuje" Słońce. To z kolei oznacza, że gdzieś po drodze cząsteczki te ulegają przekształceniom. A to jest niezbitym dowodem na fakt, iż neutrina - w przeciwieństwie do tego, co dotąd sądziliśmy - posiadają masę, choć niewielką. Dla naukowców jest to nie lada problemem, lecz równocześnie także i nowym wyzwaniem. Jeśli bowiem neutrina mają masę, to należy znacząco przekształcić nasze (a raczej ich) wyobrażenia o oddziaływaniu na siebie poszczególnych cząstek we Wszechświecie, czyli ponownie odpowiedzieć na pytanie: "Jak to wszystko się trzyma kupy i nie rozlatuje w drobny proch?" ;).

The Daya Bay Antineutrino Detector (8056998030)
Detektor neutrin w Daya Bay, w pobliżu Hongkongu.
2. Chemia: Lindahl/Modrich/Sancar
Laureatów w dziedzinie chemii mamy w tym roku aż trzech. Są to Szwed Tomas Lindahl, emerytowany dyrektor brytyjskiej organizacji Cancer Research UK; Amerykanin Paul Modrich, profesor Uniwersytetu Duke'a w Karolinie Północnej; oraz Turek Aziz Sancar, profesor na Uniwersytecie Karoliny Północnej. Do ich głównych zasług należą badania nad ludzkim DNA, które pozwoliły - i pozwalają nadal - na rozwijanie możliwości walki z nowotworami i poszerzanie naszej wiedzy o tej chorobie.

Ale o co dokładnie chodzi? Otóż w każdej z naszych komórek znajduje się niezwykle długa nić DNA, będąca zlepkiem miliardów cząsteczek różnych związków chemicznych i jednocześnie jedną wielką, ogromną cząsteczką. Podczas podziału komórki, który jest konieczny dla naszego rozwoju, nić ta musi zostać powielona. Innymi słowy, nim z jednej komórki naszego organizmu zrobią się dwie, z jednej nici DNA również muszą powstać dwie. Proces tworzenia takiej kopii naszej informacji genetycznej jest niezwykle skomplikowany. Wszakże do dopasowania jest miliony milionów różnych elementów. Nasze komórki koniec końców muszą więc być wspaniałymi inżynierami! Sęk w tym, że jak każdym inżynierom, również i naszym komórkom zdarzają się wpadki. Do błędów dochodzi niemalże stale. A każdy taki błąd mógłby nas poważnie uszkodzić, żeby nie powiedzieć więcej.

Konieczne stało się więc wykształcenie rozmaitych mechanizmów obronnych, które mają na celu naprawę naszego DNA zarówno gdy dojdzie do błędu podczas jego kopiowania, jak i wówczas, gdy zostanie naruszone przez czynniki zewnętrzne, takie jak promieniowanie UV, czy zbyt wysokie stężenie niepożądanych substancji (związanych na przykład z paleniem papierosów). Każdy z trzech tegorocznych laureatów Nagrody Nobla odkrył po jednym sposobie na walkę z błędami genetycznymi, które stosują nasze komórki. Dzięki temu będziemy być może w przyszłości w stanie lepiej walczyć z powstawaniem nowotworów, które są spowodowane na tyle dużymi błędami w kodzie genetycznym, że komórka nie może sobie z nimi poradzić. Może uda nam się kiedyś jej dopomóc...

DNA replication split horizontal
Schemat pokazujący proces reprodukcji ludzkiego DNA.
3. Fizjologia i medycyna: Campbell/Omura/Youyou
Nagroda w dziedzinie medycyny została w tym roku podzielona na pół. Pierwszą z jej części otrzymała Chinka Youyou Tu, profesor Akademii Chińskiej Medycyny Tradycyjnej. Prawie pół wieku temu, w latach 70. prowadziła ona badania na chińskiej wyspie Hajnan, gdzie starała się odnaleźć lek na malarię. Udało się tego dokonać w 1972 roku, kiedy w wyciągu z bardzo powszechnej na całym świecie bylicy rocznej znalazła artemeter, który okazał się skuteczny w leczeniu malarii, choroby co roku zabijającej kilka milionów osób.

Dwóch pozostałych laureatów to Irlandczyk William C. Campbell, badacz na Drew University w New Jersey, w USA, oraz Japończyk Satoshi Omura, emerytowany profesor na japońskim Uniwersytecie Kitasato. Panowie ci wsławili się dzięki odkryciu leku avermectin. Środek ten pozwala na leczenie chorób o pochodzeniu pasożytniczym.
Anopheles albimanus mosquito
Komar z gatunku Anopheles albimanus przenoszący zarodźce malarii.
Artemisia annua detail
Bylina roczna.
4. Literatura: Aleksijewicz
Nagroda Nobla w dziedzinie literatury trafiła w tym roku do zdecydowanej faworytki noblowskiego wyścigu. Jej zwycięstwo typowali wszyscy - od buckmacherów, przez specjalistów, po krytyków. Mowa o Białorusince Swiatłanie Aleksijewicz. Mimo że wybór komisji przyznającej nagrodę nie był wielkim zaskoczeniem, decyzja ta wydaje się być pewnym ewenementem. Aleksijewicz jest bowiem reportażystką, a więc reprezentuje profesję niezbyt docenianą jak dotąd przez ekspertów od Nagrody Nobla.

W oficjalnym komunikacie podano, że Aleksijewicz otrzymała Nobla za "polifoniczny pomnik dla cierpienia i odwagi w naszych czasach". Jeśli rozumiecie sens tego wyrażenia, to przyjmijcie moje gratulacje. Jeżeli nie - nie martwcie się, jak też nie wiem o co chodzi. ;) Niemniej należy wspomnieć co nieco na temat wybitnej twórczości białoruskiej literatki, w której dominującą rolę zajmują pozycje odnoszące się do niesprzyjających realiów życia w krajach postradzieckich, a także książki przedstawiające wydarzenia z czasów Związku Radzieckiego. Do najbardziej rozpoznawalnych i cenionych dzieł Białorusinki należą "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" prezentująca życie podczas II wojny światowej z punktu widzenia kobiet, "Krzyk Czarnobyla" na temat katastrofy atomowej na północy Ukrainy oraz "Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka" o problemach, jakie napotykają mieszkańcy byłego ZSRR po upadku ich wielkiego kraju.
Sara Danius in 2015-6
Ogłoszenie nazwiska laureatki tegorocznej literackiej Nagrody Nobla. Na pierwszym planie
Sara Danius, szwedzka profesor, która w tym roku ogłosiła nazwisko laureata.
5. Pokojowa NN: Tunezyjski Kwartet na rzecz Dialogu Narodowego
Odznaczanie różnego typu organizacji Pokojową Nagrodą Nobla jest ostatnimi czasy popularnym procederem. Stosunkowo niedawno do grona laureatów dołączyły między innymi ONZ, Unia Europejska, czy Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej. Tym razem zwycięzcą jest jednak organizacja wyjątkowa, bo powiązana z pokojem bezpośrednio, stworzona w celu osiągnięcia i utrzymania pokoju, a nie wypełniająca szereg rozmaitych funkcji (jak wyżej wymienione), z których tylko część odnosi się do działań pacyfistycznych.

Tunezyjski Kwartet na rzecz Dialogu Narodowego powstał w 2013 roku w niespokojnej z powodu arabskiej wiosny ludów Tunezji. W skład owego kwartetu weszły - jak można się domyślić - cztery organizacje: Tunezyjska Konfederacja Przemysłu, Handlu i Rzemiosła; Powszechna Tunezyjska Unia Pracy; Tunezyjska Liga Praw Człowieka oraz Narodowe Stowarzyszenie Tunezyjskich Prawników. Dzięki działalności owego komitetu, Tunezji udało się wyjść wyjątkowo szybko z chaosu, który w takich krajach jak Egipt, Syria, czy Jemen trwa nadal. Ba! Udało się nawet wkroczyć na drogę demokratyzacji kraju, powołać Rząd Tymczasowy i komitet wyborczy.

Oczywiście, jak to zwykle bywa, tegoroczna nagroda pokojowa ma swoje drugie dno. Jest ona wyrazem poparcia dla ruchów demokratycznych w państwach afrykańskich. Zwraca uwagę na fakt, iż pokój i demokracja mogą być zaprowadzone w ogarniętych rewolucją państwach arabskich, a narody zamieszkujące rejon Bliskiego Wschodu i północnej Afryki są zdolne do samostanowienia. Przeciwstawia się jakoby wszelkim ruchom terrorystycznym, które ten porządek w Tunezji starają się zburzyć poprzez organizację takich zamachów jak ten z marca tego roku.
Front populaire Tunisie
Protesty w Tunezji w 2013 roku.
6. Ekonomia: Angus Deaton
Dziedzina ta jest dość kontrowersyjna, bo ustanowiona nie przez Alfreda Nobla, a Bank Szwecji aż pół wieku po śmierci wielkiego naukowca. Niemniej warto wspomnieć o tegorocznym laureacie w tej dziedzinie. Został nim Angus Deaton, brytyjsko-amerykański wykładowca Uniwersytetu Princeton. Jego prace dotyczyły zagadnień konsumpcji, ubóstwa i dobrobytu.

Co sądzicie o tegorocznych laureatach Nagrody Nobla? Którzy spośród nich najbardziej według Was przyczynili się do rozwoju naszej wiedzy o świecie i naszych postaw? Które osiągnięcia w największym stopniu mogą wpłynąć na nasze życie? ;)

piątek, 21 sierpnia 2015

Kilka rzeczy, których mogłeś nie wiedzieć o Oscarach

Za najbardziej prestiżową nagrodę w filmowym świecie uznaje się niepodzielnie od wielu dekad Nagrodę Akademii Filmowej, czyli potocznie Oscara. Co roku, na przełomie lutego i marca oczy całego globu skupiają się na Hollywood, oczekując na wyłonienie najlepszej produkcji minionych dwunastu miesięcy. Przyjrzyjmy się wielkiej gali i wielkim nagrodom z nieco innej strony.
AMPAS PickfordCenter
Jeden z budynków Akademii.
1. Skąd nazwa?
Odpowiedź na to pytanie jest dość zaskakująca. A to dlatego, że tej odpowiedzi po prostu nie ma. Brzmi to niesłychanie, lecz nikt tak do końca nie wie, dlaczego Oscar nazywa się Oscarem. Wiadomo, że takiej nazwy statuetka nie nosiła jeszcze, gdy po raz pierwszy trafiła do najlepszych z najlepszych, a więc w 1929 roku. Już niedługo później, bo na początku lat 30. XX wieku ta sytuacja diametralnie się zmieniła. O ukucie tego imienia podejrzewa się szereg postaci, w tym aktorkę Bette Davis, pracowniczkę Akademii - Margaret Herrick, czy wreszcie samego Walta Disneya.

Bette Davis in Three on a Match trailer
Bette Davis.
2. Kto głosuje?
Rzadko, gdy słyszymy o przyznaniu jakiemuś filmowi albo osobie Oscara, zastanawiamy się, kto o tym zadecydował. Od kogo zależało zwycięstwo Birdmana podczas tegorocznej edycji nagród? Kto przyznał statuetkę za najlepszy film nieanglojęzyczny Idzie? Może specjalna komisja złożona ze znawców sztuki filmowej, mogących pochwalić się dobrą reputacją? Nie. W głosowaniu udział bierze niemalże 6 tysięcy członków Akademii, a właściwie członków jednego z 16 stowarzyszeń zawodowych, przy tejże Akademii działających. Są wśród nich aktorzy, scenografowie, muzycy, producenci, montażyści, scenarzyści, dźwiękowcy i tak dalej, i tak dalej.
3. Jak wybiera się najlepszy film?
O ile w większości pobocznych kategorii członkowie Akademii głosują w najprostszy możliwy sposób - czyli oddają głos na jednego kandydata - o tyle w kategorii Najlepszy Film przebieg głosowania jest znacznie bardziej skomplikowany. Od 2009 r. nominowanych w tej kategorii może być więcej niż pięciu, lecz mniej niż dziesięciu. W praktyce liczba nominacji nie spada poniżej ośmiu. Każdy z członków Akademii po przyjrzeniu się nominowanym, tworzy listę rankingową, w której najwyższe miejsce zajmuje ta produkcja, która najbardziej przypadła mu do gustu, a ostatnie - ta która spodobała się mu najmniej.

Głosujący wysyłają swoje rankingi do specjalnych komisji, które liczą głosy. Na początek znaczenie mają tylko te filmy, które znalazły się na szczycie rankingów. Lista z filmem Birdman na pierwszym miejscu będzie zaliczana jako głos na właśnie tą produkcję. Jeśli jednak żaden z kandydatów nie osiągnie progu 50% wszystkich głosów, odrzucony zostanie ten, który zajął ostatnie miejsce, po czym księgowi zabiorą się do liczenia po raz kolejny. Tym razem jednak odrzucony film będzie ignorowany. Jeśli w jakimś rankingu zajął pierwsze miejsce, to głos zostanie naliczony temu, który zajął na tej liście miejsce drugie. Procedura ta powtarzać się będzie dopóki jeden z filmów nie zgarnie 50% głosów. Podobno cykl taki ma trwać standardowo od trzech do pięciu rund.

4. Kto ma największe szanse?
Nikt tak naprawdę nie wie, który film zwycięży w oscarowym wyścigu, a każdego roku do Akademii przychodzą setki zgłoszeń walczących o zwycięstwo. Po ostrej selekcji filmów zostaje zaledwie kilka, ale i wówczas trudno jednoznacznie określić faworyta. Jak w każdym aspekcie naszego życia, i tu występują jednak pewne prawidłowości, które sprawiają, że - dajmy na to - film Toy Story 3 albo Sherlock Holmes na Oscara szans nie miały.

Od 1929 r. przyznano 86 nagród w kategorii Najlepszy Film. Aż 52 z tych 86 tryumfatorów zostało zakwalifikowanych do kategorii "Dramat", a kolejnych 17 było melodramatami. Oczywiście mogły też nosić inne tytuły, takie jak western, czy komedia, ale w ich opisie pojawiło się słowo "dramat". Duża w tym zasługa ostatnich lat. Członkowie Akademii nagle stali się bowiem bardzo melancholijni. W XXI wieku tylko cztery nagrodzone filmy nie były dramatami - Chicago (2003), Władca Pierścieni - Powrót Króla (2004), Infiltracja (2007) oraz Operacja Argo (2013). A w tym roku spośród ośmiu nominowanych filmów wszystkie były dramatami, z czego aż cztery dramatami biograficznymi.
Inside a Hobbit hole2
Krajobraz znany z Władcy Pierścieni.
5. Jaki film zdobył najwięcej nagród?
W roku 2015 Oscary zostały podzielone bardzo sprawiedliwie. Filmy Grand Budapest Hotel i Birdman zainkasowały po cztery statuetki, a Whiplash kolejne trzy. Zdarzały się jednak takie sytuacje, w których podczas gali pojawiał się prawdziwy dominator. Trzy filmy w historii mogą się pochwalić aż... jedenastoma Nagrodami Akademii. Są to Ben Hur (1960), Titanic (1998) oraz trzecia część Władcy Pierścieni (2004). Na szczególną uwagę zasługuje pod tym względem pierwsza z tych produkcji. Ben Hur mógł zdobyć bowiem statuetki tylko w 15 kategoriach, podczas gdy pozostałe dwa filmy - w 17 kategoriach.

Ben hur 1959 poster DYK
Plakat filmu Ben Hur.
6. Kogo nagradzano najczęściej?
Filmy mają pewne ograniczenie - nagrody zdobywać mogą tylko w jednym roku. Aktorzy, reżyserzy, scenarzyści, kompozytorzy, montażyści itd. itp. mają natomiast ten komfort, że jeśli nie uda się w danej edycji, będą mieli jeszcze kolejne szanse na tryumf. Ale może się im też udać nawet kilka razy. Rekordzistą w tym zakresie jest Walt Disney, który Nagrodę Akademii odbierał aż... 26 razy! Większość z tych nagród były jednak przyznane nie tyle jemu, co jego animowanym filmom.

Jeżeli więc pominiemy Walta Disneya, na szczycie rankingu pojawią się aktorka Katharine Hepburn oraz reżyser John Ford, którzy czterokrotnie tryumfowali w swoich kategoriach. Po trzy Oscary mają natomiast na swoim koncie aktorzy Jack Nicholson, Walter Brennan oraz Daniel Day-Lewis, a także aktorka Meryl Streep.

7. A kto miał pecha?
Wiele w ostatnich czasach mówi się o pechu niejakiego Leonarda DiCaprio, który do Oscara był nominowany już czterokrotnie i za każdym razem musiał ponieść gorycz porażki. Jak się jednak okazuje, do rekordzistów amerykańskiemu aktorowi jeszcze daleko. Bardzo daleko. Weźmy na przykład takiego dźwiękowca, Kevina O'Connella, który od 1983 do 2007 r. aż dwudziestokrotnie był nominowany do Oscara i nigdy go nie dostał! Może jednak szczęście się do niego jeszcze uśmiechnie. Spójrzmy bowiem na przykład kompozytora Alexa Northa, który 15 razy zdobył nominację i 15 razy musiał objeść się smakiem. Ostatecznie jednak członkowie Akademii przyznali mu Nagrodę Specjalną za całokształt twórczości.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Legendy motoryzacji 2

Nie tak dawno przy pomocy artykułu "Legendy motoryzacji" spotkaliśmy się z Fordem T, Maluchem i Trabantem. Samochodów zasługujących na miano kultowych jest jednak znacznie więcej. Dziś poznamy kolejne trzy z tego doborowego grona. No.... W niektórych przypadkach może nie do końca doborowego, ale słynnego na pewno.

Esencja luksusu
Na polskich drogach spotkać można różne samochody, łącznie z tymi ekskluzywnymi. Alfa Romeo to już chleb powszedni, coraz częściej widoczne są Bentleye, czy Chryslery, a jeśli odpowiednio dużo pojeździmy, to może wpadnie nam w oko nawet jakieś Porsche. Są jednak takie marki, których u nas praktycznie rzecz biorąc nie uświadczymy. Jedną z nich jest Rolls-Royce, producent słynący z luksusowego towaru, w którego fabrykach większość takich czynności, jak wstawianie szyb, czy montowanie pomniejszych części, jest wykonywanych ręcznie. W rezultacie tańsze modele możemy kupić dziś już za jakieś - bagatela - milion złotych.

Jedną z najbardziej znamienitych produkcji Rolls-Royce'a jest Phantom. Samochód, który kojarzy się z wieloma rzeczami, lecz przede wszystkim czernią i przeraźliwie długim przodem. Pierwsze modele tej marki opuściły fabryki w 1925 r. A kiedy zniknęły z linii produkcyjnych? Cóż, w zasadzie to nigdy. Po Phatnomie I przyszedł bowiem Phantom II, później Phantom III i tak dalej. Producent tylko dwa razy zarzucił na jakiś czas produkcję Phantomów. Najpierw przy okazji II wojny światowej, później w latach 90. Obecnie z fabryk wyjeżdżają aż trzy rodzaje tego samochodu. Pierwszy - po prostu Phantom - ma dosyć monstrualne rozmiary. Drugi - Phantom Coupé - ma monstrualne rozmiary i do tego... zaledwie dwa drzwi. Trzeci - Phantom Drophead - ma monstrualne rozmiary, dwoje drzwi i rozsuwany dach. Ciekawe o jakie ciekawostki rozszerzono by czwarty typ, gdyby go produkowano, prawda?
1927 Rolls-Royce Phantom I Windover Tourer
Roll-Royce Phantom I z lat 20. ...
SC06 2006 Rolls-Royce Phantom
... i Roll-Royce Phantom z XX wieku.
Może ogóreczka?
Trudno powiedzieć dlaczego PRL-owska popkultura (jeśli można ją tak nazwać) nazwała ten autobus mianem ogórka. Ale nazwała. Właściwie to o jakiej marce mówimy? O Jelczu, choć nie do końca. A to dlatego, że Jelcz 043 był tylko odmianą Skody 706 RTO.

Można powiedzieć, że polskie władze komunistyczne chciały otworzyć prężnie rozwijającą się fabrykę samochodów, lecz nie chciało im się już tworzyć własnych projektów pojazdów. Rozwiązanie okazało się proste. Odkupili po prostu licencję od czeskiego producenta i wytwarzali praktycznie takie same autobusy, co nasi południowi sąsiedzi, z tym że pod innym szyldem. I jeszcze jedna drobnostka - z Czech pochodził nie tylko pomysł, lecz także... większość części...
Gdańsk Wrzeszcz zajezdnia autobusowa (autobus ogórek)
Samochód dla każdego
Volkswagena Garbusa zna prawie każdy. I nic dziwnego - to jeden z najpopularniejszych pojazdów w historii. Konkurować może chyba tylko z... koniem. Mało kto jednak wie, że projekty Garbusa powstały już w latach 30. XX wieku. Nieco ciekawsze jest to, że zaprojektowanie samochodu zlecił Adolf Hitler, poszukujący auta o tak prostej konstrukcji i tak niskiej cenie, że będzie sobie mógł na nie pozwolić każdy. No, to mu nie wyszło. W nazistowskich Niemczech pierwsze modele Garbusa były materiałem dla bogaczy. Jest jednak jeszcze jedna ciekawostka. Kto zaprojektował pierwszego Volskwagena w historii? Ano Ferdinand Porsche. Oryginalnie, prawda?

Ponowną produkcję Garbusów rozpoczęto natychmiast po wojnie, już w 1945 roku. I tym razem do pracy tej się przyłożono. Volswagen stał się tak powszechny, jak chlebek o poranku. W ciągu kilkudziesięciu lat jego produkcji, z fabryk wyjechało ponad 21 milionów egzemplarzy samochodu, w tym kilkaset tysięcy kabrioletów. Produkcję zakończono dopiero w 2003 r. Cóż powstrzymało rozwój wielkiego Garbusa? Cóż... Spadający popyt. I tyle.
Volkswagen Bubbla sista bilen
Ostatni Garbus w historii w pewnym meksykańskim muzeum.
Beetle Cabriolet Final Edition - Flickr - Moto@Club4AG
Nowy pomysł na Garbusa - auto w wersji cabrio z 2005 r.
Drugie spotkanie z legendami motoryzacji mamy już za sobą. Którego z naszych dzisiejszych bohaterów wybralibyście na poranną przejażdżkę? Każdy z kandydatów ma wiele zalet. Garbus jest znany i ceniony, roll-royce luksusowy, a Jelcz... no cóż... duży! No więc?

piątek, 17 lipca 2015

Usługowe giganty

Są takie miejsca, których poszukiwania nie będą trwać długo. W każdym mieście znajdziemy hotel, restaurację, centrum handlowe, stację benzynową, szpital... I tak dalej, i tak dalej. To rzeczy tak powszechne w dzisiejszym świecie, że trudno sobie wyobrazić, że mogłyby nas jeszcze zaskoczyć. Tymczasem gdzieś na świecie (zazwyczaj daleko! :) ) znajdują się takie obiekty z życia codziennego wzięte, których rozmiary wywołują prawdziwe zawroty głowy. Zapraszam w podróż po największych z największych.

Rekordowy hotel
O tytuł największego hotelu bije się wiele obiektów z całego świata, z różnych epok. Najczęściej za rekordzistę uznaje się jednak The Venetian. Znajdziemy go w Las Vegas. Bo gdzieżby indziej? Trudno go właściwie nazwać hotelem, bo to kompleks doprawdy wielu budynków, stanowiących nie tylko hotele, lecz także restauracje, kasyna, bary etc. Główna bryła ma 40 pięter i 145 metrów wysokości. W hotelu jest przeszło 4 000 pokoi i ponad 4 000 apartamentów. Oznacza to, że jednorazowo może tu zatrzymać się kilkanaście tysięcy ludzi, czyli - na przykład - wszyscy mieszkańcy Łańcuta.

Na terenie kompleksu znajdziemy kilkaset sklepów i restauracji o dowolnym profilu, od "tradycyjnych", amerykańskich steakhousów, przez kuchnie włoskie, po bary wegańskie. Ponadto, podczas spaceru hotelowymi alejkami z pewnością natkniemy się na teatry, kina, centra widowiskowe i konferencyjne. No i oczywiście - jak to w Las Vegas - pełnorozmiarową replikę dzwonnicy św. Marka oraz weneckiego Mostu Rialto. Warto też nadmienić, że w The Venetian w najlepszym wypadku zapłacimy około 750 złotych za dobę. Wniosek jest jeden. Jeśli nie mamy co robić z pieniędzmi i zupełnie przypadkiem posiadamy prywatny odrzutowiec, to jeszcze dziś warto polecieć do Las Vegas!
Las Vegas (4182328118)
The Venetian nocą. Na pierwszym planie replika wieży św. Marka. W tle budynek główny kompleksu.
DSC32368, Venetian Resort and Casino, Las Vegas, Nevada, USA (5175873153)
Wnętrze The Venetian.
Rekordowe lotnisko
Skoro o odrzutowcach mowa. Największym lotniskiem na świecie pod względem liczby obsługiwanych pasażerów jest Hartsfield-Jackosn w Atlancie. O nim jednak tylko nadmienię, z dwóch przyczyn. Po pierwsze znajduje się w Stanach Zjednoczonych, więc pod tym względem jest na uprzywilejowanej pozycji. Bo gdzie indziej ludzie podróżują tak dużo samolotami? Po drugie, poza wielkością nie ma w nim nic niezwykłego. Tymczasem w południowej Azji znajdziemy miejsce również całkiem spore, ale jakże interesujące...

Port lotniczy Singapur-Changi. Trzy pasy startowe, rocznie ponad 50 milionów pasażerów, co mieści lotnisko w światowej czołówce. Nie mówiąc już o tym (a właściwie mówiąc), że obiekt kilkukrotnie wygrywał konkursy na najlepsze lotnisko na świecie. W środku znajdziemy prawdziwe cuda na kiju... Mamy tu więc zadaszone ogrody botaniczne, hotele, centra SPA, baseny, zjeżdżalnie, wodospady, place zabaw, sklepy, galerie sztuki... I prawdziwą perełkę - największą na świecie ruchomą rzeźbę, czyli złożoną z przeszło tysiąca elementów Kinetic Rain. Sprawdzamy więc, czy w drodze do Vegas możemy zahaczyć o Singapur...
Changi Airport, Terminal 2, Restricted Area 3
Jeden z ogródków botanicznych na lotnisku w Singapurze.
Terminal 1 lotniska.
Rekordowe centrum handlowe
Niektórzy mogą być zdziwieni, że w tym artykule jeszcze ani razu nie pojawiła się legendarna już nazwa Dubaj. Z przyjemnością informuję, iż już nadrabiamy te zaległości. W Zjednoczonych Emiratach Arabskich będziemy bowiem szukać największego na świecie centrum handlowego. A mianowicie, The Dubai Mall, położonego w bezpośrednim pobliżu Burdż Chalifa, najwyższego budynku na świecie. W centrum znajdziemy jakieś 1 200 sklepów na kilku kondygnacjach, o łącznej powierzchni ponad miliona metrów kwadratowych!
A sklepy, jak zapewne dobrze wiecie, to nie wszystko. Poza nimi w centrum odwiedzić można kilkadziesiąt restauracji bądź barów,  kina, domy gier, hotele, a nawet wielkie akwarium o pojemności 10 milionów litrów wody, w którym żyje jakieś 30 tysięcy organizmów, w tym kilkaset rekinów. No i jeszcze jedna atrakcja - dość typowa dla Dubaju. Konkretnie - szkielet wielkiego, ogromnego dinozaura z rodziny diplodoków. Jeśli więc potrzebujecie dużego stężenia sklepów w promieniu 200 metrów, to pakujcie rzeczy i jedźcie do Dubaju!

Dubai Mall (UAE)
Wnętrze The Dubai Mall (tak na oko trzecie piętro, ale kto ich tam wie :) )
Dubai Mall
Tunel w akwarium.
Rekordowa restauracja
Tym razem nie będziemy musieli się zbyt daleko przenosić, bo zaledwie do Damaszku, a więc do Syrii. Funkcjonuje tam największy kolos w zakresie restauracji - Bawabet Dimashq. Obiekt powstał w 2002 r., w większej części znajduje się na otwartym powietrzu i może za jednym zamachem obsłużyć ponad 6 tysięcy klientów. Powierzchnia restauracyjna zajmuje plus minus 50 tysięcy metrów kwadratowych, kuchnie - około 2,5 tysiąca. Na terenie restauracji znajdziemy wodospady, fontanny, a nawet repliki starożytnych zabytków architektonicznych. Wybaczcie za brak zdjęcia - jeśli chcecie trochę popodziwiać, wejdźcie na tą stronę google images.

Mamy już za sobą podróż po usługowych gigantach. Czy chcielibyście się wybrać do któregoś z nich? A może nie lubicie takich miejsc?